Ukochanego żabojada Hollywoodu rozsławiła rola włoskiego melancholijnego mordercy Leona. Ale Jean Reno urodził się w Maroku. Jego rodzice pochodzili z hiszpańskiej Andaluzji, sam aktor gustuje zaś w Polkach. A wydawałoby się, że Jean Reno to najbardziej francuski z Francuzów...
"Wszędzie angielski jest językiem filmu" - kręci nosem Reno. "A ja bardzo się cieszę, że znam wiele kultur. Kiedy będę umierał, będę bardzo szczęśliwy, że udało mi się tyle poznać i mówić tyloma językami". Oprócz perfekcyjnego francuskiego i hiszpańskiego, mówi świetnie po włosku i angielsku, dogaduje się też po niemiecku, a nawet arabsku i japońsku.
Karierę zaczął dość późno. Debiutował jako 30-latek. W międzynarodowym chaosie planu filmowego ponoć od razu poczuł się jak w domu. Nic dziwnego - dzieciństwo miał niezbyt spokojne. Jego rodzice osiedlili się w północnej Afryce, uciekając przed dyktaturą Franco. Jean - jako Juan Moreno y Herrera-Jiménez - urodził się już w Casablance. Jako nastolatek przeżył tragedię, jego mama zachorowała na raka. Zmarła, gdy miał 15 lat. Dwa lata później Jean spakował walizki i przeniósł się do Francji z marzeniem, by zostać aktorem. Zanim jednak dane mu było stanąć na scenie, musiał stawić się na poligonie. Służba wojskowa była obowiązkowa dla ubiegających się o francuskie obywatelstwo. Do dziś jednak Reno ma wątpliwości, czy było warto. Warunki były tragiczne, przełożeni okrutni. "W mojej grupie doszło do dwóch samobójstw. Ktoś w czasie ćwiczenia polegającego na wspinaniu się na ścianę złamał sobie kręgosłup. Niespecjalnie przepadam za wojskowymi. Nie jestem fanem mundurów, żadnych" - wspomina.
Wojsko tylko uprzytomniło mu, czego tak naprawdę chce. "Zostałem aktorem, bo chciałem być z ludźmi" - mówił. Po opuszczeniu koszar zapisał się do szkoły aktorskiej. Stawiając pierwsze kroki w teatrze i telewizji, jednocześnie prowadził sklep spożywczy i dorabiał w biurze podróży. W filmie dzięki posturze (ma 191 cm wzrostu) angażowano go do ról mięśniaków i brutali, choć zdarzyło się i parę komedii romantycznych.
Prawdziwą karierę zaczął dzięki Lucowi Bessonowi. Poznali się w 1980 r. Reno pojawił się w "Ostatniej walce", reżyserskim debiucie Bessona. Na szerokie wody wypłynęli dopiero dzięki "Wielkiemu błękitowi", gdy Reno miał już czterdziestkę na karku. I chociaż w sporym stopniu zawdzięcza mu sławę, Reno nie uważa, by "Besson go stworzył". "Czy Sergio Leone stworzył Clinta Eastwooda? Nie, po prostu zaproponował mu role, w których objawił się jego talent. Podobnie było ze mną. Pracowałem w teatrze od 1972 roku. Zdjęcia do 'Wielkiego błękitu' rozpoczęły się 15 lat później. Oczywiście, jestem Bessonowi wdzięczny i uważam go za przyjaciela, ale nie był moim Pigmalionem" - mówi.
Kolejnym ich sukcesem była francuskojęzyczna "Nikita", gdzie zagrał bezwzględnego tajniaka Victora. I utrzymany w podobnym duchu, już amerykański "Leon zawodowiec". "Leon to amerykański kuzyn Victora. Tym razem bardziej ludzki" - komentował Besson. Melancholię tej postaci Reno zbudował ponoć dzięki andaluzyjskim korzeniom. "Ten smutek mam po ojcu. Świadomość, że na końcu wszyscy umieramy. W gruncie rzeczy to pomaga. Gdy ogarnia cię nieszczęście, jesz, pijesz, słuchasz flamenco. To przypomina ci, że trzeba żyć" - zwierza się. Jednak nie wszyscy dostrzegli w Leonie pełną wewnętrznego rozdarcia postać. Do dziś podnoszą się głosy, że zagrał pedofila. Relacja milkliwego Leona i 12-latki na skraju załamania nerwowego przechyla się z czysto ojcowskiej ku damsko-męskiej.