Reklama

Jan Hrebejk: Hollywood to fabryka

"Kręcąc w Czechach mam swobodę" - przekonuje jeden z najbardziej znanych tamtejszych reżyserów Jan Hrebejk. Twórca nominowany do Oscara za "Musimy sobie pomagać" wyjaśnia, dlaczego nie chce robić filmów w Stanach Zjednoczonych.

Hrebejk wziął osobiście udział w polskiej premierze swojego najnowszego filmu "Święta czwórca". Wyświetlono go w niedzielę, 21 października, ostatniego dnia 28. Warszawskiego Festiwalu Filmowego.

Zasłynął pan jako twórca filmów tragikomicznych, osadzonych na tle burzliwych wydarzeń XX w. Akcja "Musimy sobie pomagać" rozgrywa się w okresie niemieckiej okupacji i zagłady żydowskiej, "Pod jednym dachem" - praskiej wiosny, "Pupendo" - wczesnych lat 80. Od kilku lat kręci pan filmy o współczesności, dlaczego?

Jan Hrebejk: - Po pierwsze, te filmy są zwyczajnie tańsze. Po drugie, po wielkim sukcesie naszych pierwszych czterech filmów (Hrebejk stale współpracuje ze scenarzystą Peterem Jarchovskym i producentem Ondriejem Trojanem - przyp. red.) pojawiły się komentarze, że nasze produkcje wyślizgują się rzeczywistości.

Reklama

- Spróbowaliśmy więc czegoś nowego. Pierwszy film o współczesności to było 'Na złamanie karku', które tu w Warszawie miało swoją premierę. Te filmy nie odnoszą już tak wielkich sukcesów. Obrazy z przeszłości przywołują wspomnienia, jest w nich jakaś nostalgia, dla której ludzie przychodzą do kin.

- Filmy osadzone w teraźniejszości nie są tak popularne, bo mówią o aktualnych problemach ludzi, a wielu nie tego w kinie szuka. Uważam jednak, że trzeba takie filmy robić. Być może dlatego też nasze nowe filmy są odbierane jako kontrowersyjne. A my przecież opowiadamy te współczesne historie w ten sam sposób, w jaki robiliśmy to wcześniej, w filmach historycznych.

Życie codzienne w pana filmach poświęconych przeszłości nie było lekkie. Z kolei bohaterowie najnowszego filmu "Święta czwórca" znajdują się w "raju". Czy współczesność jest pana zdaniem błoga?

- To jest wyjątek. Ci dwaj elektrycy wyjeżdżają wraz z żonami na Karaiby. W takich miejscach nie przeżywa się raczej trudnych chwil. To, jak ci ludzie żyją na co dzień, to nie jest żaden 'raj'.

Kiedyś powiedział pan, że kręcenie filmów w języku czeskim to "monkey business", bo niewielu odbiorców może je obejrzeć. Pana produkcje zostały docenione na świecie. Dlaczego więc nie pójść śladami Milosa Formana i nie przenieść się do Stanów Zjednoczonych?

- Kręcąc w Czechach mam swobodę. Filmy amerykańskie są dystrybuowane na cały świat. Ten ogromny przemysł filmowy rządzi się swoimi prawami, twórcy nie są niezależni, produkują zgodnie z pewną konwencją. Hollywood to fabryka.

- Forman tworzył w latach 70., kiedy istniała jeszcze w Stanach Zjednoczonych swoboda twórców. Dlatego też jego filmy osiągnęły taki sukces i są tak dobre. Teraz już tak nie jest. Aby tworzyć w Stanach Zjednoczonych musiałbym zupełnie zmienić sposób kręcenia.

Dobre kino to jedynie kino artystyczne, niezależne? Co z mainstreamem?

- Film po prostu może odnieść sukces albo nie. Nie ma znaczenia, czy jest zrobiony zgodnie z tym głównym nurtem, czy nie. Film mainstreamowy może okazać się porażką, granica pomiędzy sukcesem a porażką jest przecież niewielka. Hollywood to wyjątek, bo tam ludzie tracą w ogóle możliwość tworzenia czegokolwiek.

Czy w kolejnych produkcjach powróci pan do przeszłości?

- Mam już gotowe dwa scenariusze. Na 13 moich filmów 11 zrobiłem z tym samym scenarzystą, będziemy dalej razem pracować.

- Planujemy dokończyć trylogię. Na razie zrobiliśmy dwie części: 'Czeski błąd' i 'Niewinność'.

Kolejny film będzie nawiązywać do 'Braci Karamazow' Dostojewskiego. Zaczęliśmy już nad nim pracować. Może się wydawać, że robimy drugich 'Karamazowów' Petera Zelenki (czeski reżyser - przyp. red.), ale podobny będzie tylko jeden element - akcja również rozgrywać się będzie w plenerze.

Rozmawiała Magdalena Cedro (PAP).

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: Jan Hrebejk | twórca
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy