Jan Himilsbach: Żona zamykała go w domu na klucz
Robotnik, aktor i literat. Twardziel o miękkim sercu. Gdy Jan Himilsbach zjawiał się na planie, scenariusz filmu zaczynał żyć własnym życiem. Zawsze dodawał coś od siebie. Tak było w "Rejsie" i "Wniebowziętych". Właściwie nie grał. Po prostu był sobą. I ciągle wymyślał siebie od nowa.
Pierwszy akcent jego życiowej historii nie był co prawda jego autorstwa, ale idealnie pasował do reszty. Z metryki wynika, że przyszedł na świat w dniu, którego nie ma w kalendarzu: 31 listopada 1931 r. Być może to wątpliwa zasługa jego ojca, który z radości tak się upił, że data wpisana w dokumentach nie miała dla niego znaczenia. W innej wersji winna jest lekko "wczorajsza" urzędniczka. Jan Himilsbach uwielbiał absurdy, więc nie prostował tej pomyłki. "Jeden dzień w tą, jeden dzień w tamtą, co za różnica" - mawiał i świętował urodziny... 1 maja.
Jego pochodzenie też nie było jasne: raz twierdził, że wychowywała go matka parająca się najstarszym zawodem świata, raz, że był synem Rosjanki znad Bajkału i Niemca, syberyjskiego zesłańca. Najbardziej prawdopodobna wersja mówiła, że jego rodzice zginęli na wojnie, a on, żydowskie dziecko, ukrywał się na cmentarzu. Pewne jest, że dorastał w biedzie. Jako 16-latek wylądował w poprawczaku. Potem dorywczo pracował w strzegomskich kamieniołomach, był rębaczem w kopalni, piekarzem, tragarzem, pływał na rybackich kutrach. Najbardziej dumny był z pracy kamieniarza na Powązkach. Zawodu nauczył się, gdy odsiadywał wyrok. Twierdził, że woli tę robotę od aktorstwa i pisania. "Moim dziełem granitowym nikt sobie dupy nie podetrze" - mawiał gorzko.
Co w tym niestroniącym od gorzałki zakapiorze zobaczyła jego przyszła żona Basia, śliczna studentka geografii z dobrego domu? Z początku nic. Mało tego: pewnie, gdyby ujrzała go w ciemnym zaułku, wzięłaby nogi za pas. Ale on, zakochany bez pamięci, nie rezygnował. Na pierwsze spotkanie zabrał koleżankę, by dodawała mu animuszu. Później cierpliwie wystawał pod GUS-em, gdzie pracowała Basia, z cygańską orkiestrą! "Koledzy wyglądali z okien, a tu takie przywitanie. I Jaś. To było urocze, kolorowe, niespotykane w tamtych czasach"- wspominała. Śluby były dwa: cywilny i po latach, na prośbę Barbary, kościelny. "Pierwszy ślub był jednym z najdziwniejszych, jakie widziałem - wspominał świadek. - Goście jechali platformą towarową zaprzężoną w dwa wielkie perszerony. Wesele odbywało się na Starym Mieście, w pracowni zaprzyjaźnionego malarza. Panna młoda była jedyną kobietą na przyjęciu i tłum pijanych mężczyzn skazany był na siebie".
Sam Himilsbach pytany, po co się ożenił, mówił: "Dzisiaj nie bardzo pamiętam. Ale ja jestem człowiekiem wolnym. Nigdy nie pozwoliłem żadnej kobiecie powodować sobą, nigdy nie dałem jej prawa do siebie i pewnie dlatego jestem szczęśliwy". Prawda jest taka, że bez Basicy - jak mówił na żonę - nie wyobrażał sobie życia. Być może dlatego, że jej także nie brakowało poczucia humoru. Gdy pytano ją, czy wzięła ślub z miłości, mawiała, że nie, z... rozsądku. Ale żadna kierująca się rozsądkiem kobieta nie wyszłaby za Jana Himilsbacha. Barbara miała z nim interesujące, ale ciężkie życie.
"Około wpół do dwunastej w nocy zbudziło mnie stukanie do drzwi i szczekanie Topa. Otworzyłam, za drzwiami stało dwoje ludzi: kobieta tłumaczyła mi, że spotkała na ulicy leżącego człowieka, który prosił ich o ratunek, pomogli mu podejść pod dom i posadzili na ławce. (...) Szybko zjechałam windą na dół, siedział na ławce kompletnie pijany. Był rozebrany z kurtki, koszula porozpinana, podkoszulek prawie pod brodą, brzuch goły. (...) rozebrałam go i położyłam do łóżka, obmyłam leżącego już i nakarmiłam, i szczelnie okryłam puchową kołdrą - szczękał zębami i długo powtarzał, że mu zimno, aż wreszcie zasnął, a ja jeszcze długo, leżąc obok niego, grzałam go własnym ciałem" - pisała we wspomnieniach.
Jego alkoholizm był utrapieniem. Gdy szła do pracy, zamykała męża w domu na klucz, a on dzwonił do znajomych od kieliszka, wykręcał judasz i przez otwór przez rurkę pił przyniesione przez nich trunki. Miał układ z listonoszem i robotnikami, którzy przemycali mu alkohol przez okno w zawieszonym na sznurku wiaderku.
Dla filmu odkrył go Marek Piwowski, proponując mu rolę w "Rejsie". Szybko został ulubieńcem widzów. "Zdzisława Maklakiewicza i Jana Himilsbacha kochano, bo im nie zazdroszczono. Dla zmęczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowód, że nie trzeba wyglądać jak Beata Tyszkiewicz, by zrobić karierę. Artyści - i na ekranie, i w życiu - byli jak większość narodu - pisał Janusz Głowacki. - Napici, dosyć obdarci i pożyczali pieniądze". Maklakiewicz i Himilsbach byli jak bracia. Gdy ten pierwszy zmarł, drugi dwa dni po pogrzebie zadzwonił do jego matki, pytając, czy jest Zdzisiek. Wyjaśniła, że przecież syn umarł. Himilsbach na to: "Wiem, ale mi się w to wierzyć nie chce".
Karierę traktował z nonszalancją. Gdy proponowano mu udział w zagranicznym filmie, odmówił. Nie chciał się uczyć języka. "Jeszcze się okaże, że jednak nie będę im pasował do tego filmu, i zostanę z tym angielskim jak chuj" - tłumaczył. Ofertę roli w dramacie Szekspira skwitował: "Hamlet to nudna rola, a Ofelia zwykła szmata". Na planie często zjawiał się w stanie wskazującym, raz dostał zapaści.
Chwile trzeźwości zdarzały mu się tylko, gdy pisał. "Piszę powoli. Kiedy mam w głowie początek opowiadania, koniec i tytuł, zasiadam do pisania. Piszę po śniadaniu, kiedy żona pójdzie do roboty. Irek Iredyński pisał po kielichu: strzelał pięćdziesiątkę i tłukł na maszynie słuchowisko albo sztukę. Ja dopiero jak skończę, idę do knajpy. Cieszę się i zapijam mola" - mówił. Zwykle był na rauszu. W niczym nie przypominał znanego aktora. Bywał obdarty. Latami nie miał dowodu osobistego. Legitymował się wycinkiem z gazety, zawiadamiającym, że... Jan Himilsbach zagubił dokumenty. Ale szanowali go nawet pracownicy izby wytrzeźwień. "On nie był śmieciem, choć niektórzy usiłowali go tak traktować - mówił jeden z nich, Jan Głogowski. - Jak nie zapił się do nieprzytomności, był honorowy, lojalny. Nie pożyczał pieniędzy od ludzi. Można było na nim polegać. Był wierny".
Jak mówiła żona: "Miał serce pełne miłości dla ludzi, choć nie zawsze zasługiwali na to, by ich szanować". Zmarł 11 listopada 1988 r. Plotki głosiły, że na imprezie, ale jego żona zaprzeczała. Gdy na pogrzebie ksiądz powiedział: "Żegnaj, Janku, już nigdy nie usłyszymy twojego ciepłego, aksamitnego głosu", zgromadzeni nie umieli powstrzymać śmiechu.
Joanna Lenart