Gdyby nie głupota urzędników, moglibyśmy oglądać więcej przygód Franka Dolasa.
Słynną komedię obejrzało w kinach "tylko" 8,5 mln widzów, ale jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie telewizyjne powtórki filmu, to większość Polaków oglądała przygody kanoniera Dolasa kilka razy.
Trzy części filmu trwają łącznie prawie cztery godziny. W tle oglądamy setki statystów, efekty pirotechniczne, atrakcyjne plenery, sprzęt wojskowy, statki, okręty, a nawet krowy i byki. Ale tak naprawdę śledzimy poczynania jednego bohatera, w którego wciela się koncertowo Marian Kociniak. Wypełnia sobą praktycznie całą czterogodzinną opowieść i nie wyobrażamy sobie kanoniera Dolasa z inną fizjonomią.
Tymczasem reżyser Tadeusz Chmielewski początkowo widział w tej roli zupełnie kogoś innego. Sprytnego kanoniera miał zagrać... Wojciech Młynarski. "Był wtedy bardzo popularny - mówił reżyser. - Ubrałem go w mundur, wyglądał bardzo dobrze".
Tuż przed podpisaniem umowy reżyser zaczął mieć jednak wątpliwości natury organizacyjnej. Rola i film wymagały zaangażowania się na wiele miesięcy (czas pokazał, że na ponad rok), a popularny artysta często koncertował, również za oceanem. W tym momencie pojawiła się kandydatura Mariana Kociniaka, któremu akurat dyrektor Warmiński z teatru "Ateneum" odmówił zgody na wyjazd na zaoceaniczne tournée. I chociaż aktor twierdził potem w wywiadach, że reżyser zaproponował mu udział w filmie bez zdjęć próbnych, faktycznie to one zadecydowały o ostatecznym wyborze kandydata do głównej roli. Wypadł na nich tak dobrze, że pokonał sławnych rywali: Jana Englerta i Jerzego Kamasa.
Oficjalnie film jest adaptacją powieści Kazimierza Sławińskiego "Przygody kanoniera Dolasa". Ale tak naprawdę w filmowej wersji z książki pozostało tylko nazwisko bohatera i kilka scen. Autor powieści co prawda bardzo chciał uczestniczyć w pisaniu scenariusza, jednak reżyser uznał, że nie nadają na tych samych falach. "Chciał na przykład, by Dolas miał na imię Piotr. Bo to byłby niby taki fajny żart, jakby we Francji wszyscy mówili do niego Pierdolas" - wspominał Chmielewski. Ostatecznie pisarz pozostawił reżyserowi wolną rękę.
Nic na tej umowie nie stracił, bo popularność filmu przysporzyła nowych czytelników jego książce, choć wielu dziwiło się, że lektura ma tak mało wspólnego z ich ulubionym filmem. Próżno na przykład szukać w niej słynnego dialogu: "Name und Vorname? - Grzegorz Brzęczyszczykiewicz. - Geboren? - Chrząszczyrzewoszyce, powiat Łękołody". Bardzo podobną rozmowę można jednak znaleźć w książce... "C.K. Dezerterzy" z 1937 r., która po latach stała się podstawą do nakręcenia innego, równie sławnego filmu. W oryginale polski rekrut melduje się austriackiemu przełożonemu jako Stefan Brzęczyszczewski z Mszczonowieścic, gmina Grzmiszczosławice, powiat Trzcinogrzechotnikowo.
To oczywiście nie przypadek, że w scenie przesłuchania partnerem Kociniaka jest Emil Karewicz, pamiętny Hermann Brunner ze "Stawki większej niż życie". "To była taka zabawa przy ustalaniu obsady i chęć puszczenia oka do widzów - mówił reżyser. - Ale nie chciałem też zbyt jednoznacznie nawiązywać do Brunnera i innych bohaterów. Jerzy Matuszkiewicz, autor muzyki do 'Stawki' i 'Jak rozpętałem', namawiał mnie, by w scenach, gdy pojawia się Karewicz, podłożyć znaną z czołówki 'Stawki' melodię. Na próbę to zrobiliśmy, ale w końcu wyciąłem tę muzykę".
Gdyby dziś doszło do realizacji "Jak rozpętałem", mówilibyśmy o superprodukcji. Film musiałby kosztować jakieś 100 mln zł, miałby zagranicznych koproducentów i powstawał w gorączkowym pośpiechu. Natomiast Tadeusz Chmielewski mógł pracować nieśpiesznie, a zdjęcia trwały półtora roku. "Kręciliśmy m.in. w Jałcie - wspominał Marian Kociniak. - Było pięknie. Tylko Rosjanie nie umieli się zorganizować... Opiekował się nami Mosfilm. To była żółwia robota. No to zaprosiłem Grażynkę [żonę - przyp. red.] i w ten sposób mieliśmy trzy tygodnie pięknego urlopu w Jałcie".
Ten brak walki z czasem i napięcia nie oznaczał, że obeszło się całkiem bez kłopotów. "Na statku w Jałcie uległem nieszczęśliwemu wypadkowi, który unieruchomił mnie na ponad miesiąc - wspominał odtwórca głównej roli. - Nie mogłem chodzić ani nawet stać. W szpitalu w Odessie lekarze, zamiast postawić mnie na nogi, tak mnie leczyli, że bałem się, iż mnie uśmiercą, np. zarazili mnie półpaścem". Reżyser wybrnął z kłopotu, wykorzystując ten czas na filmowanie Kociniaka w zbliżeniach. Poradził sobie również z licznymi problemami, jakie sprawiali mu statyści. Największy kłopot z dogadaniem się - i to dosłownie - miał z Azerami, którzy uparcie odmawiali mówienia po rosyjsku i, jak żalił się nawet po latach, nigdy nie słuchali jego poleceń.
Mimo leniwego tempa prac, Tadeusz Chmielewski zmieścił się w wyznaczonym budżecie, a zamiast zamówionych dwóch części filmu nakręcił trzy (w rzeczywistości powstał materiał na cztery części. Reżyser zastanawiał się nawet, czy ostatnia nie powinna nosić tytułu "Jak zakończyłem II wojnę światową"). Jednym słowem, za te same pieniądze zrobił więcej, niż władze kinematografii oczekiwały. I słusznie spodziewał się finansowej nagrody. Tymczasem został ukarany. Obcięto mu wszystkie premie, a za dodatkową część nie otrzymał wynagrodzenia.
Nad zdrowym rozsądkiem przeważyła biurokracja - zaplanowano dwie części, a od nadmiaru, najwyraźniej, urzędników - wbrew przysłowiu - bolała głowa. W rezultacie jednak sporo materiału zmarnowano i wiele zarejestrowanych scen znalazło się w śmietniku. Nigdy nie zobaczymy, jak Dolas konspirował podczas pobytu w Austrii, jego bójki z Niemcem w Jugosławii, epizodu w polskim "zachodnim" wojsku...
Jeszcze na etapie pisania scenariusza reżyser miał nadzieję, że na swój film dostanie barwną taśmę. Głupocie i krótkowzroczności ówczesnych decydentów zawdzięczamy, że powstał film czarno-biały. "Błagałem kierownictwo kinematografii, żeby przyznało mi kolorową taśmę - mówił reżyser. - Ale oni nie chcieli nawet o tym słyszeć. Komedia była dla nich czymś zbyt głupim, żeby przeznaczać na nią tak duże fundusze".
Tadeusz Chmielewski nawet w najśmielszych snach nie przypuszczał, że 30 lat po premierze znajdzie się firma, która zainwestuje prawie milion dolarów w pokolorowanie jego filmu. Przy okazji tej akcji dało znać o sobie polskie piekiełko. Odezwały się głosy, że te pieniądze można by przeznaczyć na produkcję innych filmów. Oraz że reżyser dokonuje zamachu na własne dzieło. Na szczęście koloryzacja - przeprowadzona w USA i Indonezji - zakończyła się sukcesem. Franek Dolas w kolorze przysporzył filmowi nowych fanów, a niektórzy z nich nawet nie wiedzą, że oryginał jest czarno-biały.
Piotr K. Piotrowski