Nie ulega modzie, nie szuka poklasku. Złota Palma w Cannes sprawiła, że... na lata zniknęła z ekranu.
"Przepraszam bardzo, czy pani jest tą aktorką Jadwigą Jankowską-Cieślak?". "Niestety, to nie ja" - rozkłada ręce, bo autografów na ulicy nie daje. Gdzie indziej też nie. Na bankiety nie chodzi, towarzyskich spędów unika. Radzi co prawda aktorom: "Jeśli nie chcesz się podobać, idź sprzedawać rzodkiewki". Tyle że ona nie zamierza podobać się wszystkim.
W dzieciństwie rozbijała sobie kolana na gdańskim Wrzeszczu, miała samych braci, wszyscy na "J": Jakub, Jan i Jerzy. Ojciec uznał, że to przyniesie im szczęście, a z nim nie było dyskusji. "Ustawił nasze życie wedle hierarchii: najważniejszy jest mężczyzna. Jak się któreś dziecko nie podporządkowało, dostawało w łeb - mówiła Jankowska. - Tak, żeby bolało. Mama wtedy płakała, ale słowo ojca było dla niej święte".
Jadwiga wcześnie zrozumiała, czego w życiu nie chce. Wyprowadziła się z domu jako 17-latka, zresztą nikt jej nie zatrzymywał. Na warszawską PWST dostała się za pierwszym razem. Na roku była z Dałkowską, Kondratem, Kolbergerem, Radziwiłłowiczem, a i tak udawało jej się wyróżniać. Trochę pozowała, po korytarzu chodziła boso, czytała grube tomiszcza, ale naprawdę była "osobna".
Piotr Cieślak, student dwa lata starszy, zauważył to już na egzaminie wstępnym. Na widok trochę naburmuszonej blondynki o oczach kota i pełnych ustach zapowiedział: "To będzie moja żona". "Później o tym zapomniałem" - śmiał się, ale oryginalność Jankowskiej szybko odświeżyła mu pamięć. Zamieszkali razem, gdy skończyła pierwszy rok, pobrali się na czwartym. "Mama zdobyła żółtą kremplinę, z której krawcowa uszyła dla mnie sukienkę. Okropną, ale pokornie ją włożyłam, bo nie chciałam sprawić jej przykrości" - wspominała aktorka.
Na własnym weselu wytrzymali może dwie godziny, potem się wyrwali i pojechali do Puław, gdzie razem z kilkorgiem znajomych zamierzali tworzyć eksperymentalny teatr. "Nam się wydawało, że taki zaangażowany nurt teatru offowego, niesienie kaganka oświaty robotnikom i chłopom, to najbardziej szlachetna forma twórczości" - mówiła Jankowska. Ale robotnicy nie podzielali jej entuzjazmu. Byli wściekli, że przez artystów z Warszawy stracili salę Domu Kultury, gdzie wcześniej spotykali się na próby orkiestry dętej. "Kończyło się to tak, że na przedstawienie przychodził jeden widz. Albo dwóch, ale to już była dobra frekwencja!" - śmiała się Jankowska.
Sama też zasiadała tylko na widowni - właśnie urodziła pierwsze dziecko. Nie żałowała zbytnio, gdy teatr rozwiązano. W stolicy czekała już oferta od Janusza Morgensterna, kompletującego obsadę do "Trzeba zabić tę miłość". Obserwował aktorkę jeszcze na studiach. "Dziewczyny w szkole aktorskiej ulegają sztampie. Na zdjęciach próbnych z góry wiem, jak będą mówiły. Ona była indywidualnością. Przed kamerą zachowywała się instynktownie" - opowiadał. Rola przyniosła jej pierwsze ważne wyróżnienie - nagrodę im. Cybulskiego. Martin Scorsese uważa ten film za arcydzieło światowego kina.
Kolejną dekadę podzieliła między wybitne role teatralne, kilka filmowych i wychowywanie dwójki dzieci (trzecie urodziła tuż przed 40-stką). Przyznaje, że w dbaniu o codziennie sprawy bardzo przydawała się popularność. "Gdyby nie to, człowiek naprawdę wielu rzeczy by nie zrobił albo kosztowałyby one o wiele więcej wysiłku. Spod lady, w urzędzie... Ale także pomoc innym. Wiele razy wystarczyło, że poszłam z kimś pomóc coś załatwiać, raz spojrzałam w oczy i miał już o wiele łatwiej" - wspominała w "Gazecie Wyborczej".
Lecz sława miała też wady. Po roli w serialu "Jan Serce" Jankowska dorobiła się nawet prześladowcy, zasypującego ją listami i wycinkami, wystającego pod teatrem, grożącego jej i jej rodzinie. "Musiałam w końcu wezwać milicję, bo nie byłam w stanie wyjść z Teatru Dramatycznego. Milicja go dopadła i facet zniknął - nie wiem, czy po słownej czy fizycznej perswazji".
Z kolei po odważnej roli w węgierskim "Innym spojrzeniu" aktorkę zalała fala korespondencji od polskich (i nie tylko) lesbijek. W filmie wcieliła się w dziennikarkę Evę, uwodzącą piękną mężatkę, którą grała Grażyna Szapołowska. Węgierskie aktorki nie chciały pakować się w kłopoty, stąd miejsce dla Polek. "To miał być film polityczny - tłumaczyła Jankowska. - Ale było wiadomo, że pojedzie do Cannes, więc reżyser wykombinował, że trzeba rozbudować wątek lesbijski. Dokręcił trochę scen, przemontował i zdecydował się na wersję miłosną z podtekstem politycznym".
Wyczerpujące zdjęcia trwały pół roku, bywało, że od świtu do późnej nocy, ale aktorki nie narzekały. Do śniadania był szampan, do kolacji wino, noclegi w luksusowym hotelu Gelert. Wokół trwało wieczne zamieszanie, ale na szczęście nie rozumiały ani słowa, choć i tłumaczenia wywoływały niekiedy radość. Tuż przed kręceniem sceny miłosnej, podczas suto zakrapianej kolacji, odkryły, że w łóżku mają czule szeptać do siebie... nazwy warzyw. Ponoć nad Dunajem zakochani lubią mówić do siebie "kalafiorku" czy "cebulko". Szapołowska błagała Jankowską, by mówiła o czymś innym, w przeciwnym razie ryknie śmiechem. W rezultacie panie, głaszcząc się po włosach, rozmawiały o talonie na poloneza - film i tak miał być przecież dubbingowany.
Francuzi zachwycili się rolą Jankowskiej. W Cannes, jako pierwsza polska aktorka, zdobyła Złotą Palmę, ale od razu pojawił się problem. W co się ubrać? "Pożyczyłam stroje od Małgosi Niemirskiej. I w tych kieckach wystąpiłam. Jestem jej wdzięczna po dziś dzień, bo rzeczywiście to były rewelacyjne stroje i nie wypadłam jak uboga krewna". Jednak wchodząc na podium, potknęła się o dywan, na konferencji prasowej nie była w stanie wydusić z siebie słowa, a dieta na wyjazd skończyła jej się po pierwszym dniu i resztę czasu spędziła, plącząc się po plaży.
Gdy wróciła do Polski, jej telefon nagle zamilkł. Trwał stan wojenny, dopiero po latach Jankowska dowiedziała się, że propozycje z zagranicy sekretarki w Filmie Polskim wyrzucały prosto do kosza. "Na Zachodzie gaża zdobywcy Złotej Palmy rośnie. U nas takiego aktora się kasuje. Bo to jest polskie piekło" - kręciła głową.
Przez 12 lat nie było dla niej propozycji filmowych, w teatrze było niewiele lepiej. Rozniosła się fama, ze jest trudna, wymagająca, a ona nie zamierzała błagać o angaż. "Nie lubię łatwizny - przyznawała. - Sama sobie zawyżam poprzeczkę. Zawsze chciałam zdobywać szczyty. Tylko wtedy życie ma jakąś wartość. Bywałam trudna, uparta, bo nie chciałam odstępować od dążenia do ideału. Wydawało mi się, że jeśli będę ortodoksyjna, to pociągnę za sobą innych. Musiało upłynąć trochę lat, abym zrozumiała, że to głupie".
Dziś mówi, że nie ma już złudzeń - ani co do życia, ani co do sztuki. Chociaż nie jest typem mamy-kwoki, doszła do przekonania, że aktorstwo nie jest misją, a najważniejsza jest rodzina. "Rozglądałam się wokół i widziałam wspaniałe aktorzyce, które u schyłku życia zostawały same i pies z kulawą nogą do nich nie zaglądał".
Z mężem przeżyli ponad 40 lat razem, ostatnie spędzili w otoczonym ogrodem domu w podwarszawskim Józefowie. "Jestem osobnikiem, który uprawia samotność - mówi. - Nie jestem zwierzęciem stadnym. Mam kilka najbliższych mi osób i cieszy mnie to".
Odkąd trzy lata temu po długiej chorobie zmarł Piotr Cieślak, Jankowska patrzy na świat z jeszcze większym dystansem. Czasem zagra w filmowych lub serialowych epizodach, ciekawsze rzeczy jak zwykle robi w teatrze. Ale nie zamierza katować się dla sztuki, chyba że akurat ma na to ochotę. Jest taka, jak mówił jej mąż: "Trochę przypomina kota. Można próbować go przywołać, ale przyjdzie, jeśli sam zechce".
MP