Izabela Gwizdak: "Otrzymałam cudowny prezent od losu" [WYWIAD]

Izabela Gwizdak /Gałązka /AKPA

Izabela Gwizdak gra jedną z głównych ról w filmie Grzegorza Jaroszuka "Bliscy". "Bardzo ucieszyłam się, że mogę zagrać jedną z głównych ról, moją pierwszą tak dużą w filmie fabularnym. Wcześniej miałam doświadczenie przede wszystkim teatralne" - mówiła aktorka w rozmowie z Interią.

Izabela Gwizdak, absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie, ma na swoim koncie wiele ról teatralnych i sporo serialowych epizodów. Największą popularność przyniosła jej rola Zochy w serialu "39 i pół" oraz kreacja Gabi w filmie "Ki". Zagrała też jedną z głównych ról w nagradzanym filmie "Bliscy" Grzegorza Jaroszuka. W rozmowie z Interią opowiedziała nie tylko o pracy nad filmem, ale również o zagranicznych projektach, głodzie ciągłego rozwoju oraz planach na przyszłość. 

Reklama

Izabela Gwizdak: "Stworzyliśmy fajną rodzinną brygadę"

Aleksandra Kalita, Interia: Do kin trafił film "Bliscy" w reżyserii Grzegorza Jaroszuka, w którym zagrałaś jedną z głównych ról. Jak wyglądała twoja droga na casting i plan filmu?

Izabela Gwizdak: Moja droga wyglądała dość standardowo. Zostałam zaproszona na casting, który prowadził Grzegorz Jaroszuk, scenarzysta i reżyser filmu. Po jakimś czasie zaproszono mnie ponownie, żeby sprawdzić mnie w parze z Adamem Bobikiem, który wciela się w filmie w mojego brata. Niedługo po tym dostałam wiadomość od producentów, że proponują mi rolę Marty. Mam wrażenie, że było to wszystko bardzo uczciwie rozegrane. Nie znałam wcześniej Grzegorza, ani nikogo innego z ekipy. Po prostu poszłam, sprawdziłam się i dostałam rolę. 

Co cię szczególnie przyciągnęło do tego projektu?

- Wiele czynników złożyło się na to, że chciałam zagrać w "Bliskich". Bardzo ucieszyłam się, że mogę zagrać jedną z głównych ról, moją pierwszą tak dużą w filmie fabularnym. Wcześniej miałam doświadczenie przede wszystkim teatralne. Dodatkowo towarzystwo filmowe było super, mogłam zagrać m.in. u boku Olafa Lubaszenki. Bardzo go cenię, szanuję jako aktora i osobę. Kolejna rzecz to sama współpraca z tak ciekawym reżyserem jakim jest Grzegorz Jaroszuk. Tworzy nietypowe, oryginalne kino, które bardzo cenię. No i scenariusz, opowiadający ważną, niejednoznaczną historię z humorem i istotnym przekazem. Wszystko to spowodowało, że nie miałam żadnych wątpliwości, żeby wziąć udział w tym projekcie.

Aktorzy często chcą grać postaci wyraziste, zapadające w pamięć, przyciągające wzrok widza. Z kolei twoja filmowa bohaterka, Marta, to taka zwykła, niczym niewyróżniająca się kobieta. Co było dla ciebie szczególnie ważne podczas tworzenia tej postaci?

- Super, że o to pytasz. Marta jest właśnie taką zwykłą dziewczyną. Ciekawe było dla mnie zastanowić się, co to właściwie znaczy w dzisiejszych czasach. Zastanawiałam się, czy mam z Martą jakieś cechy wspólne, jak mogę się otworzyć na taką bohaterkę. Tego się nie wie od razu. Mam wrażenie, że zwykli bohaterowie, podobnie do tych bardziej złożonych, pod koniec dnia mierzą się z podobnymi tematami. Lęk, złość, smutek, bezsilność... Emocje, których doświadcza Marta mogą być mi bliskie. Inne są okoliczności albo kolory reakcji. To stało się dla mnie łącznikiem pomiędzy mną a moją bohaterką. 

- W "Bliskich" pozwoliłam sobie również na ryzyko, żeby czasami nie wiedzieć. Na przykład jak dokładnie zareaguję na bohatera którego dopiero poznaję, kolejnego w układance poszukiwań. Marta ma to do siebie, że jest obserwatorką. Przygląda się temu, co się wydarza i na bieżąco szuka rozwiązań. W związku z tym ten sposób tworzenia postaci mi pomógł. Ja bardzo dużo pracuję z ciałem. Ruch to moja druga pasja po aktorstwie. Lubię podchodzić do bohaterów z poziomu intuicji i improwizacji. Czasami po prostu ufam temu, że moje ciało mnie poprowadzi. Znając oczywiście oś i motywacje mojej bohaterki. Nie zapominajmy, że nad wszystkim czuwa reżyser, operator. To jest praca zespołowa.    

Wbrew tytułowi filmowa rodzina nie jest ze sobą zbyt blisko. Trójka głównych bohaterów nie widziała się od dawna. A jak układały się relacje na planie?

- Praca na planie była ogromną przyjemnością. Mam wrażenie, że stworzyliśmy fajną rodzinną brygadę. Olaf był niesamowitym spoiwem, miał zawsze w zanadrzu jakąś ciekawą anegdotkę czy trafny komentarz, aby pomiędzy ujęciami rozpogadzać przestrzeń. Grzegorz Jaroszuk dobrze wiedział w jakim kierunku chce prowadzić swoich bohaterów. Zapamiętałam, że na planie panowała atmosfera szacunku i uprzejmości. Nikt nie podnosił głosu. Znajdywaliśmy przestrzeń na żarty, po czym przychodził czas na koncentrację, skupienie. Ta cisza, precyzja i spokój przenosił się na atmosferę zdjęć, którą widać w filmie. 

- Plan filmowy nie zawsze bywa wygodny - czasami zaczyna się zdjęcia bardzo wcześnie, czasami bardzo późno. Film był robiony z programu mikro budżetów, bywało skromnie. Nie przeszkadzało nam to w utrzymaniu fajnej, rodzinnej atmosfery. Ten bardzo empatyczny vibe, paradoksalnie moim zdaniem pomógł nam stworzyć dystans i chłód między bohaterami. Teraz gdy wspominam czas zdjęciowy, to chciałabym tam wrócić. 

Izabela Gwizdak: "Otrzymałam cudowny prezent od losu po tym, jak postanowiłam zaryzykować"

Przez kilka lat mieszkałaś w Anglii, miałaś studiować prawo, a jednak wróciłaś do Polski na studia aktorskie. Dlaczego zdecydowałaś się na ten trochę ryzykowny krok? W końcu zawód aktora jest bardziej niepewny niż np. kariera prawnicza.

- Jestem typem osoby, która szybko się nudzi i często szuka wrażeń. Niekoniecznie polecam, można się zapędzić w kozi róg. No ale prawdy nie oszukasz. Pochodzę z małej wsi pod Rzeszowem i w dzieciństwie las był dla mnie głównym miejscem zabawy i spędzania czasu. Mam wrażenie, że ja całe życie trochę szukam takich gier, fantazji i tych świeżych i szczerych emocji. Byłam ciekawym dzieckiem, lgnęłam na scenę, akademie, grałam na skrzypcach, tańczyłam. Wszystkiego po trochu, byle nie siedzieć w ławce. 

- Jako młoda dziewczyna wyjechałam z Polski. Najpierw na pół roku do Niemiec w ramach wymiany międzyszkolnej. Po tym programie zrozumiałam, że ciągnie mnie dalej, do świata. Ostatecznie rodzice wysłali mnie do Anglii, gdzie zdałam maturę międzynarodową, czego naturalną konsekwencją było składanie papierów na zagraniczne uczelnie. Zdecydowałam się na prawo, chociaż wcale nie byłam pewna tej decyzji. Postanowiłam poczekać rok, aż Polska wejdzie do Unii Europejskiej i koszty studiowania w Anglii się zmniejszą. I w trakcie tej rocznej przerwy, będąc w Polsce, chodziłam na różne zajęcia teatralne do studiów aktorskich. Zachęcona przez mamę uznałam że spróbuję zdawać do szkoły teatralnej w Polsce. Najwyżej się nie dostanę i wrócę do Londynu. Miałam plan B, ale nieoczekiwanie pojawił się plan A. Dostałam się i postanowiłam zostać. 

- Z czasem zrozumiałam, że ten zawód, pomimo ogromnych niepewności, daje mi szanse powracania do tych szczerych emocji, fantazji które pamiętam z dzieciństwa, z tego lasu. I chyba dlatego ciągle to robię. W trakcie studiów zaczęłam uczyć się francuskiego. Po szkole aktorskiej udało mi się dostać na roczny program do konserwatorium w Paryżu. To była niezła szkoła aktorstwa, ale również życia. Rok w innym kraju, nowym języku. Nie było łatwo. Będąc w Paryżu pojawiały się myśli, że w kraju o mnie zapomną, że coś stracę. Byłam już po dość dużej roli w "39 i pół". Miałam na koncie kilka głównych ról w teatrze. Jednak ten apetyt na więcej pozostał. Gdy wróciłam do Polski, pojawiły się nowe projekty, wcale o mnie nie zapomnieli.

A potem pojawiły się pierwsze większe zagraniczne projekty filmowe i serialowe...

- Przede wszystkim kolejne role w teatrach, etat w teatrze w Opolu, jakieś etiudy filmowe, czy epizody w serialach. W pewnym momencie, drogą różnych konsekwencji i dziwnych zdarzeń, upomnieli się o mnie przy okazji "Obietnicy Poranka", filmu z Charlotte Gainsbourg. Tym razem z innej beczki, zaproponowano mi pracę jako coacha języka polskiego Charlotte. Oczywiście zgodziłam się! Otrzymałam cudowny prezent od losu po tym, jak postanowiłam zaryzykować, wyjechać do Paryża i zrobić coś mimo obaw, że gdzieś indziej o mnie zapomną. 

Drugim takim przykładem był amerykańsko brazylijski serial "Passport to Freedom". Byłam jedyną Polką, która pojawiła się w obsadzie. Dostałam ten serial tuż po tym jak postanowiłam odpuścić aktorstwo. Wyjechałam do Niemiec, miałam jakiś moment zwątpienia, ucieczki, bo w Warszawie układało mi się różnie. Telefon milczał. Osobiście też przeżyłam sporo zmian. Potrzebowałam wyjechać, przewietrzyć głowę. Dostałam się na roczny program taneczny do Berlina. Chciałam popracować trochę z ciałem, nauczyć się lepiej go słuchać. Zadbać o nie. Postanowiłam pójść bardziej w stronę ruchu, tańca, improwizacji, pracy z ciałem. Niespodziewanie otrzymałam maila z prośbą o self-tape do międzynarodowej produkcji w Brazylii. Udało się. Wyjechałam do Rio,  zaczęliśmy zdjęcia i... wybuchła pandemia. Na szczęście wróciliśmy po roku dokończyć serial. To była do tej pory, moja największa międzynarodowa przygoda filmowa.

Wspomniałaś o "Passport to Freedom". Co więcej możesz opowiedzieć o tej produkcji?

- To jest piękna i ważna produkcja. Serial oparty na życiu Aracy de Carvalho, Brazylijki, która w latach 30 XX w. pracowała w konsulacie brazylijskim w Hamburgu. Pomagała Żydom w uniknięciu holokaustu, załatwiając im wizy na prom do Brazylii. Moja bohaterka, Margaretha Levy, to też była prawdziwa postać. Wcielenie się w osobę, która istniała naprawdę, było dla mnie ogromnym przeżyciem, ale również jakimś głębszym poczuciem odpowiedzialności. Margaretha była jedną z osób, które przyszły do Aracy do konsulatu po pomoc, tak się poznały. A z czasem stały się sobie bardzo bliskie. 

- Ciekawostką jest to, że zdjęcia kręciliśmy w Brazylii oraz Argentynie, ale akcja serialu toczyła się w Hamburgu, więc wszystko było zbudowane w studiach w Rio, lub kręcone na ulicach w Buenos Aires. Był to ogromny projekt oraz spore wyzwanie. Praca całkowicie po angielsku z międzynarodową obsadą. Interesującym było doświadczyć takiej machiny produkcyjnej. Kolejny raz zrozumiałam, że warto wychodzić ze strefy komfortu. Warto ryzykować, wietrzyć głowę, wierzyć w siebie i w swoje marzenia, nawet kosztem chwilowej niewygody.

Izabela Gwizdak o współpracy z Charlotte Gainsbourg: "To była świetna lekcja aktorstwa"

Chciałabym wrócić jeszcze do filmu "Obietnica poranka", na planie którego, jak wspomniałaś przed chwilą, pomagałaś Charlotte Gainsbourg w nauce języka polskiego. Jak odnalazłaś się w roli nauczycielki?

- Na pewno pomogła mi w tym Charlotte, która była zdyscyplinowana i zmotywowana do nauki. Bardzo jej zależało na tym, żeby to zrobić dobrze. Początkowo byłam ogromnie zestresowana. Nie wiedziałam jak do tego podejść, bo nie jestem przecież coachem z techniki mowy. Postanowiłam skorzystać z własnego doświadczenia, kiedy sama szlifowałam francuski podczas nauki w Konserwatorium w Paryżu. Jak musiałam znaleźć wszystkie dźwięki w tzw. paszczy aktorskiej i tłumaczyć sceny na język polski. Odgrzebałam też wszystkie notatki z techniki mowy z czasów szkoły teatralnej. 

- Z Charlotte ćwiczyłyśmy technikę, dykcję, melodie scen. Tempo i rytm. Odpowiednie akcenty. Do tego dochodziła moja obecność na planie. Musiałam wyłapywać fałsze. To było dla mnie najtrudniejsze w tej pracy. Ona była tak niesamowicie prawdziwa grając Ninę Kacew. Zdarzały się jednak momenty, w których gdzieś się zagalopowała albo była po prostu zmęczona i wtedy gdzieś jej ten polski szedł bardziej mechanicznie. Byłam od tego, żeby jej wtedy powiedzieć: "Charlotte, spróbujmy jeszcze raz, pamiętając o tym i o tym". I się udawało. Myślę, że znalazłyśmy z Charlotte nasz indywidualny sposób pracy. Dla mnie była to też wyjątkowa możliwość przyglądania się temu, jak ona pracuje, jaki ma poziom skupienia, dyscypliny, przygotowania, ale też skromności i szacunku do drugiego człowieka. To była świetna lekcja aktorstwa.

Mówisz płynnie w czterech językach - polskim, francuskim, niemieckim i angielskim. Czy w którymś z nich gra ci się najlepiej?

- Jeśli chodzi o języki obce, to jest to angielski. Najdłużej w tym języku pracowałam i się go uczyłam. Jest to również język, którego najczęściej używam za granicą. Języki w różny sposób wpływają na nas i nasze emocje. Lubię w nich grać i zauważać te różnice np. w moim charakterze, bo to zawsze jestem ja, ale trochę inna. Czasami, jak myślę o jakiejś postaci, to pozwalam sobie czerpać z moich kolorów w innych językach, żeby tę postać inaczej nakarmić. Myślę sobie: "o, ona to by była bardziej francuska, a ona to Niemka". Wtedy odpalam sobie ten język i przyglądam się temu, co ta jakość uruchamia w danej scenie oraz we mnie aktorsko. To jest też po prostu świetna zabawa.

Studiowałaś w warszawskiej Akademii Teatralnej. Szkoliłaś się w Conservatoire National w Paryżu, bierzesz udział w warsztatach artystycznych na całym świecie. Ciągle pracujesz nad aktorstwem również od strony technicznej. Co wg ciebie daje nauka w szkołach teatralnych, czego nie nauczy się aktor bez szkoły , jedynie pracą na planie?

- Moja edukacja w Polsce dała mi podstawy do pracy jako aktorki, przede wszystkim w teatrze. Począwszy od techniki mowy, a skończywszy na pracy nad rolą czy zajęciami teoretycznymi z literatury, historii teatru. Dla mnie ważny też był element zespołowości, który można poczuć w szkole, i sprawdzić czy mi to odpowiada. Można w niej poznać osoby, które później wspólnie ze mną wypełnią jakiś zespół. Bo teatr w Polsce to moim zdaniem przede wszystkim zespół. Szkoła jest dobrą bazą jeśli trafisz na fajnych profesorów, którzy podchodzą do uczniów z empatią. Mam wrażenie, że dzisiaj jest mniej presji i przemocy albo stara się być jej mniej niż kiedyś. Dyskusje o sytuacjach przemocowych w szkołach teatralnych toczą się już od jakiegoś czasu. Trzeba o tym mówić głośno. 

- Nie uważam jednak, żeby nauka w szkole teatralnej, w Polsce czy za granicą, była czymś niepotrzebnym. Wszystko zależy od tego co potem z tą wiedzą zrobisz, jak ją przyswoisz, jakie są twoje oczekiwania w trakcie i po studiach. Ubolewam nad tym, że podczas studiów miałam tak mało pracy z kamerą. Uczyłam się na planie, trochę metodą prób i błędów, trochę podpatrując kolegów. Trzeba się nauczyć aktorsko pożyczać albo nawet "kraść" od innych na planie. I nie bać się pytać jak się nie wie. Na szczęście dzisiaj jest coraz więcej warsztatów z pracy z kamerą, czy nagrywania self-tapów, które są obecnie podstawą naszej pracy. To jest fantastyczne, że można na takich warsztatach uczyć się pod okiem fachowców, którzy są ci przychylni. 

- Ostatnio pracowałam z różnymi reżyserami castingów którzy przede wszystkim obsadzają projekty w Europie. Przyjrzeć się temu, czego oni oczekują na self-tapie, jakiego aktorstwa, jakich środków,  to jest ogromny bagaż informacji. Według mnie była to jedna z lepszych inwestycji, jakie mogłam sobie zafundować jako dorosła aktorka. No i oczywiście możliwość poznania swojej konkurencji. Osoby, które tam spotkałam, to nie są debiutanci, a aktorzy, którzy często mają filmy na międzynarodowych festiwalach. Ktoś by pomyślał, że skoro jestem na takim poziomie, to po co mi warsztaty? Nic bardziej mylnego. Im większe morze, tym więcej ryb. Za granicą jest większa konkurencja, ludzie mówią w wielu językach, często bez akcentu. Zwraca się wtedy uwagę na tak wiele rzeczy, uwypukla się te, nad którymi jeszcze warto popracować. Człowiek nie sprawdzi tego, jeśli się nie odsłoni i nie zacznie widzieć innych, również lepszych, bardziej doświadczonych. Oczywiście w aktorstwie z jednej strony nie warto się porównywać, bo przecież nigdy nie zagram jak ktoś inny. Ale z drugiej strony chcę wiedzieć, jak inni kombinują i co potrafią. Cały czas można pracować nad sobą i się rozwijać.

Izabela Gwizdak: "Ten zawód często wymaga wymyślania, oddalenia się od siebie prywatnie"

Mówiłaś dużo o swoich doświadczeniach aktorskich, pracy na planach, a ja chciałabym wrócić do takiej podstawy i tego, co jest dla ciebie najważniejsze w aktorstwie?

- Prawda. Bez tego dla mnie nie ma aktorstwa. Możemy rozmawiać, jak ktoś do tej prawdy dochodzi, jakich środków używa. To jest indywidualna sprawa. Uważam, że bycie prawdziwym, w tej takiej głębokiej szczerości,  jest dla mnie najważniejsze, ale i najtrudniejsze. Bo ten zawód często wymaga wymyślania, oddalenia się od siebie prywatnie, kreowania kogoś kim się nie jest, albo w formie, która jest obca mi, Izabeli Gwizdak. Najważniejsze zawsze jest, żeby przetworzyć to przez siebie tak, żeby widz uwierzył. 

Jako odbiorca czego poszukujesz w dobrej produkcji serialowej albo filmowej?

- Znowu powiedziałabym, że prawdy. Nie mam chyba ulubionego gatunku filmowego. Szukam ciekawych historii, dobrych dialogów, nietypowych wyborów reżyserskich i scenariuszowych. No i dobrego aktorstwa. Ważny jest dla mnie element zaskoczenia. Rytm. Często jakieś dzieło przyciąga mnie wizualnie albo muzycznie. Lubię się w tym zatracać. Prawda ekranu niekoniecznie musi mi być podana wprost, jeden do jeden. Znany ostatnio film "W trójkącie", w którym struny rzeczywistości są ponaciągane, szarpią emocje, a mimo to wierzę bohaterom, niosą mnie w tym swoim wykrzywionym realizmie.

Poza w "W trójkącie" jest jakiś film, który ostatnio zrobił na tobie największe wrażenie?

- Przyznam się, że mam spore zaległości filmowe, w związku z tym, że dużo ostatnio podróżuję. Miesiąc temu wróciłam z rezydencji artystycznej w Portugalii, gdzie razem z dwiema innymi aktorkami pracowałyśmy nad własnym scenariuszem. Trochę więc jestem na fali inspiracji konkretnymi filmami i tego, co w nich się dzieje pod względem scenariuszowym. Próbuję dogonić świetny moim zdaniem serial "Sukcesja". Oglądałam też niedawno film "Sundown" z Timem Rothem i Charlotte Gainsbourg. Byłam w tym roku Meksyku, a właśnie tam dzieje się akcja filmu. 

- Pomimo, że film to dramatyczna historia dziejąca się w niebezpiecznym kraju, to ukazuje również, jak w tym kraju człowiek potrafi się wyłączyć przebywając w naturze i tak naprawdę w nudzie znajduje spokój i przyjemność. To jest kierunek, na który się ostatnio decyduję. Pozwalać sobie na nudę, żeby w momentach, w których normalnie chcielibyśmy już sięgnąć po telefon albo coś zrobić, móc powiedzieć: "nie, ponudźmy się jeszcze trochę". Pozwolić sobie na taką nieznośną, niewygodną pauzę, która gęstnieje i wypełnia mi przestrzeń. To lubię zauważać ostatnio w kinie, w teatrze i w życiu.

Wspomniałaś o tym, że pracujesz nad scenariuszem. Jakie jeszcze masz plany na przyszłość?

- Na ten moment nie mam żadnych planów stricte aktorskich, które niebawem zacznę. Natomiast przyzwyczajona do tego, jak mnie życie zaskakuje, pozwalam sobie na odpoczynek, bo wiem, że za chwilę coś na pewno przyjdzie. Na początku tego roku zagrałam w koprodukcji polsko-niemieckiej. Niewielki epizod, ale na bardzo fajnym planie filmowym z międzynarodową obsadą. W wolnym czasie staram się odpoczywać, nadrabiać zaległości towarzyskie, pozwalam sobie też rozwijać inne pasje. W końcu odważyłam się spróbować freedivingu, czyli swobodnego nurkowania. Jestem w trakcie kursu. To nowy nieznany mi sport, ale coś czuję że zostanę tu dłużej. Uwielbiam pracę z oddechem i uwielbiam wodę. Pozwalam sobie teraz na spełnienie marzenia, które od dawna miałam gdzieś zapisane w notesie.  

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bliscy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy