Reklama

Hollywood na półmisku

Upadły kucharz jest niczym strącony z niebiesiech anioł, tyle że miast pogiętych skrzydeł, ma połamaną chochlę.

Upadły kucharz jest niczym strącony z niebiesiech anioł, tyle że miast pogiętych skrzydeł, ma połamaną chochlę.
Bradley Cooper w scenie z filmu "Ugotowany" /materiały dystrybutora

Bradley Cooper raz już zarył o dno w sitcomie "Kitchen Confidential", który przetrwał na antenie krócej, niż potrzeba czasu, aby zagotować herbatę, a teraz ponownie można go oglądać jako szefa kuchni. I to znowu takiego, który nieźle sobie nagrabił problemami z narkotykami. Aby odzyskać utraconą pozycję, toruje sobie drogę nie tylko do serc, ale i rozumu nadzianej klienteli, bo ambicja otwarcia restauracji, która otrzyma trzy gwiazdki Michelina, to nie bułka z masłem.

"Ugotowany", nowa komedia z Cooperem, która ma działać przede wszystkim na kubki smakowe, niby przetwarza znane schematy, ale jednak zawsze człowieka ciekawi, czy facetowi uda się podnieść z klęczek, czy upadnie na twarz. Powrót do niebiańskiego zastępu kucharzy nie jest usłany bazylią i tymiankiem, jak zresztą mogliśmy się przekonać, studiując rozmaite filmy z jedzeniem na pierwszym planie. Hollywood lubi schlebiać zmysłom, a któż jest w stanie pobudzić je tak, jak dobry szef kuchni? Tych akurat na ekranie nigdy nie brakowało.

Reklama

Całkiem niedawno gotował dla nas chociażby Jon Favreau jako tytułowy "Szef", który, nie godząc się na nudne menu, jakie każe mu serwować szef (sic!) restauracji, otwiera swojego food trucka i podbija podniebienia, zaczynając karierę od (prawie) zera. Niby upadek tegoż kucharza odbył się na jego życzenie, ale rusza z charakterystycznego hollywoodzkiego punktu: musi zacząć od początku, powrócić do korzeni, rzeczy prostych, aby ewoluować we własnym rytmie. A prosto nie oznacza mniej smacznie (kto nie zakochał się w pamiętnym spaghetti z pesto, ten serca nie ma).

Grany przez Coopera w "Ugotowanym" Adam Jones ma zapewne nieco inne zdanie na ten temat, bo chce serwować jedynie dania takie, że ludziom kolana zmiękną, które równie dobrze wyglądają i pachną, co smakują, do tego za cenę polskiej średniej krajowej, dlatego ci dwaj panowie pewnie by się nie zgadali, ale pogodzić ich mógłby szczur Remy z oscarowej animacji "Ratatuj", który gotować potrafił i prosto, i wykwintnie. Na zwiastunie "Ugotowanego" Cooper zdradza, że kocha żar i gwałtowność kuchni, a chyba trudno o scenę lepiej oddającą to, o czym mówi, niż bodajże pierwszy restauracyjny popis Remy'ego, kiedy, skacząc nad palnikiem, ratuje zupę schrzanioną przez jego ludzkiego przyjaciela, a kamera kręci piruety wokół bulgoczącego garnka... Ale wszystkich trzech łączy absolutne uwielbienie dla swojej sztuki i granicząca z obłędem potrzeba doskonalenia swojego kunsztu. I tu pojawia się pytanie: do czego może prowadzić kulinarne szaleństwo?

Przypadkiem skrajnym, ale też nasuwającym się na myśl bodaj jako pierwszy, jest niejaki Hannibal Lecter, którego zna chyba każdy szanujący się kinoman. Oczywiście nie osobiście, bo spotkanie takowe niechybnie zakończyłoby się zaproszeniem na kolację, lecz w roli dania głównego. Otóż dobry doktor z dyplomem psychiatrii pod pachą upodobał sobie ludzkie mięso ze względu na niesamowite ponoć doznania smakowe, jakiego dostarcza schab z sąsiada. Przy czym nie jest prymitywem, który cały udziec rzuca na blachę i do piekarnika, ale przeszukuje specjalistyczne receptury, nie obawiając się nawet choroby kuru, na którą zapada się po spożyciu ludziny.

Dlatego należałoby sprawdzić, czym nadziane są na przykład pyszne paszteciki z pobliskiej knajpki, bo nigdy nie można być pewnym, jakie są gusta kucharza. Taka pani Lovett z Fleet Street piekła swoje popularne wyroby piętro pod lokalem golibrody Sweeneya Todda z filmu nazwanego jego imieniem. Delikwent ten dostarczał jej farszu z podgolonych zbyt ostro mężczyzn, jeszcze broczących krwią tryskającą z przeciętej tętnicy. Niegdyś znana z najgorszych wyrobów jak Londyn długi i szeroki, odniosła niebywały sukces kulinarny. Może faktycznie jesteś tym, co jesz...

Dość jednak tej makabreski. Pora na prawdziwego mistrza kuchni. Prawdziwego znaczy z krwi i kości, nie tylko z celuloidu. Dokument "Jiro śni o sushi" pozwala zrozumieć, czemu zwyczajny zestawik słynnego dania kupiony gdzieś naprędce w supermarkecie, leżący przy podwawelskiej i jogurcie to profanacja. Japoński wirtuoz ryżu i ryby (tak, to znaczne uproszczenie) szkolił się w przygotowywaniu sushi przez całe życie, dążąc do, no cóż, perfekcji. Czy mu się udało? Długa lista chętnych do spróbowania jego specjalności wskazuje na to, że jak najbardziej.

I nawet dobiegającego dziewięćdziesiątki Jiro coś łączy ze szczurem Remym, szefami kuchni Coopera i Favreau, a nawet, ekhm, Lecterem (bo pani Lovett to jednak tandeciara), czyli szalona miłość do kuchni i iście artystyczne zacięcie, gorączkowe poszukiwanie nowego smaku, dążenie do rzeczy idealnej: kulinarnej doskonałości, która nie może zostać osiągnięta. Na tym polega jej przekleństwo, ale i piękno. Marzyli o niej i Willy Wonka, i pani z "Czekolady", na jej poszukiwanie wyruszyli przez Anglię i Włochy Steve Coogan z Robem Brydonem, o niej myślała Babette, przygotowując słynną ucztę, a także bracia Primo i Secondo. Lecz chyba nikt nie zaznał owej kulinarnej nirwany. Co oznacza tylko jedno: przed nami jeszcze niejeden smakowity film.

Autor: Bartosz Czartoryski


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy