Fabrice Luchini: Fryzjer, aktor, skandalista
12 maja na polskie ekrany wkracza najnowszy film Brunona Dumonta "Martwe wody". Znany z posępnego, naturalistycznego kina twórca podtrzymuje rozpoczętą w "Małym Quinquinie" tendencję i pozostaje po żartobliwej stronie mocy. Za sukces szaleńczej komediowej szarży odpowiadają głównie aktorzy. Obok Juliette Binoche i Valerii Bruni-Tedeschi na pierwszym planie rozśmiesza i rozbraja (trudny do poznania!) Fabrice Luchini, doskonały francuski aktor i człowiek wielu talentów.
Mimo wielkiego doświadczenia rola w "Martwych wodach" okazała się dla Luchiniego nie lada wyzwaniem. A właściwie nie sama rola, lecz współpraca z reżyserem, Brunonem Dumontem. "Nie polecam współpracy z nim aktorom, którzy potrzebują na planie zachęty, podziwu i miłości. Praca z Dumontem jest jak kastracja" - ogłosił aktor w z jednym z wywiadów.
Fabrice Luchini - czyli kto? Po pierwsze syn włoskich emigrantów, który pierwsze franki odkładał sprzedając owoce i warzywa na prowadzonym przez nich straganie. Wtedy jeszcze przedstawiał się - zgodnie z aktem urodzenia - jako Robert. Po praktykach w ekskluzywnym salonie fryzjerskim objawił się światu Fabrice. Ponoć szefostwo zmieniło mu imię, by klientom zakładu brzmiało bardziej światowo. Do salonu trafił jako trzynastolatek. Jego mama w ten sposób postanowiła zachęcić notorycznego wagarowicza do pracy.
Po drugie - człowiek kina. Choć jako młodziak parał się różnymi zajęciami, w jego sercu od zawsze najważniejsze miejsce zajmowała kultura. Pożerał książki francuskich klasyków, od Prousta po Balzaka, i zasłuchiwał się w muzyce. W tamtych czasach szczególnie smakowały mu soulowe klimaty spod znaku Jamesa Browna. I lubił tańczyć. Właśnie to zamiłowanie otworzyło mu drzwi do kariery aktorskiej. W jednej z dyskotek wypatrzył nastoletniego Luchiniego reżyser Philippe Labro i z miejsca zaprosił go do współpracy. Potem poszło jak z płatka - angaż w teatrze, za chwilę rola u samego Erica Rohmera. Jego "Kolano Klary" było początkiem długoletniej współpracy obu artystów. Spotkali się jeszcze wielokrotnie, m.in. na planie "Percevala z Galii", "Żony lotnika", "Nocy pełni księżyca".
Luchini pracował też z innymi ikonami francuskiego kina: Lelouchem ("Mężczyźni, kobiety: sposób użycia", 1996), Klapischem ("Nic takiego", 1992, "Niebo nad Paryżem", 2008), Lecontem ("Bliscy nieznajomi", 2004). Analizując jego dorobek, widać wyraźnie, że ci, którzy raz go zaangażowali, często wracają do niego z następnymi projektami.
Po trzecie - teatralne zwierzę. Choć to występy na wielkim ekranie przyniosły mu międzynarodową rozpoznawalność, jego filmowa droga nie zawsze była spójna. Kino to według niego ryzyko. Rolę buduje się tu całkiem inaczej niż w teatrze: skrawek za skrawkiem, bez luksusu chronologii. Sam Jean Luc Godard zarzucił mu niegdyś, że choć w teatrze jest mistrzem, w kinie zdarza mu się godzić na przeciętność. Nie oburzył się. Umie przyznać, że to prawda. To na deskach teatru wchodzi w interakcję z tekstami stworzonymi przez najlepszych - Moliera, Prousta, Racine'a. Obraca je i interpretuje nie tylko jako aktor, ale też reżyser, m.in. świetnie odebranej sztuki "Pisarze mówią o pieniądzach". Pisanie wychodzi mu nadzwyczaj dobrze. Często wydanie własnej autobiografii jest przyczynkiem do branżowych szyderstw. Tak trudno nabrać dystansu do samego siebie. Nie Luchiniemu: jego autobiograficzna "Comédie française" zdobyła nawet prestiżową Prix La Coupole. Zatem po czwarte - pisarz.
Po piąte - artysta poszukujący? Nigdy nie uciekał od kontrowersyjnych ról. W 1973 roku pojawił się w "Opowieściach niemoralnych" Waleriana Borowczyka, filmie, w którym papież grzeszy kazirodztwem, a hrabina kąpie się w krwi dziewic. Zaś w 1986 roku wystąpił w "Max, moja miłość" Nagisy Ôshima, farsowej komedii o żonie dyplomaty, która zakochuje się... w szympansie. Zdarzało mu się obniżać loty: wystąpił m.in. w czwartej części "Emmanuelle" i popularnej komedii "P.R.O.F.S.". Kolejnym mocnym punktem jego kariery była "Dyskretna". W filmie Christiana Vincenta wcielił się w pisarza, którego plan wykorzystania młodej kobiety jako inspiracji dla książki spala na panewce, gdy pojawiają się uczucia.
Z twórcą spotkali się ponownie 25 lat później, w 2015 roku, na planie świetnej "Subtelności". Za rolę sędziego Racine'a otrzymał dziesiątą nominację do francuskiego Cezara i nagrodę dla najlepszego aktora na MFF w Wenecji. To było ukoronowanie świetnego okresu w karierze. Po 2010 roku pojawiał się w popularnych tak wśród widzów, jak i krytyków "Kobietach z 6. piętra" i "Molierze na rowerze" Le Guaya, "Żonie doskonałej" i "U niej w domu" Ozona. Także w 2015 roku zagrał w "Obiecującym początku", którego reżyserką była jego córka, Emma Luchini.
Przy okazji premiery "Subtelności" wyjawił Barbarze Hollender: "Najchętniej gram ludzi przeciętnych, bo sam jestem przeciętny". Nie była to kokieteria, ale patrząc na jego różnorodny, bogaty artystyczny dorobek, trudno się z takim twierdzeniem zgodzić. Tym bardziej w kontekście jego najświeższej roli! "Martwe wody" to misz masz konwencji, brawurowy popis komedii absurdu i satyryczne spojrzenie na kwestię klas społecznych. Na potrzeby roli André Van Peteghema Luchini przeszedł kompletną transformację. W sztucznej szczęce, z komicznym wąsem i peruczką, nadekspresyjny, nienaturalnie wygięty, wygląda przezabawnie.
Dumont, dotąd pierwszy naturalista europejskiej kinematografii, na ekranie porzucił posępne klimaty na rzecz tych lżejszych, ale na planie wciąż jest mrocznie. Choć Luchini w wywiadach dosadnie opisywał trudy i znoje pracy przy "Martwych wodach", reżyser nie nosi urazy za te słowa. Z właściwą sobie delikatnością skomentował wypowiedź Luchiniego tekstem, który mógłby stać się jego mottem: "Wolę szczerość niż hipokryzję".
"Martwe wody" w kinach od 12 maja.