Reklama

Emil Karewicz: Najbardziej kochał aktorstwo i żonę

Miał w sobie tyle wrodzonego wdzięku, że obdarzał nim także negatywne postaci, które grał. Widzowie kochali go nawet  w czarnym gestapowskim mundurze.
Emil Karewicz /Janusz Sobolewski /Agencja FORUM

"Jestem profesjonalistą, który może zagrać i kwiatek, i mleko, i złego, i dobrego człowieka" - mówił Emil Karewicz. Ale choć podczas swej długiej kariery wcielił się w ponad stu bohaterów, najlepiej zapamiętaliśmy tych, którzy chodzili w barwach wojennych. W średniowieczu czy XX wieku, bez różnicy. Król Jagiełło, warszawski powstaniec, rotmistrz kawalerii, niemiecki lotnik czy oficer gestapo - Karewicz grał perfekcyjnie.

Podobno zapragnął zostać aktorem, gdy w jego rodzinnym domu przestało się układać. "Moi rodzice prawie w ogóle się nie śmiali. A między nimi krążył mały klaun, czyli ja, próbujący ratować sytuację. I gdyby spojrzeć na to z perspektywy kariery, to była to pierwsza nieprofesjonalna rola, jaką grałem" - wspominał.

Mama, co dzień martwiąca się o przetrwanie, czasem odpłacała mu uśmiechem. Ojca trudniej było pocieszyć. Pan Karewicz, oficer carskiej armii, w strachu przed rewolucją - i za miłością! - przeniósł się do Wilna, nie przewidział jednak, że i tu na białogwardzistę będzie się patrzeć podejrzliwie. Z trudem zdobył pracę w wileńskiej straży pożarnej, później został felczerem, większość czasu spędzał jednak w knajpie, zapijając tęsknotę za splendorem carskiej kawalerii. Pewnego dnia już nie wrócił. Poznał inną kobietę, przeprowadził się do niej, z mamą Emila wziął rozwód, 7-letniego wówczas syna odwiedzał coraz rzadziej. Ostatni raz widzieli się podczas okupacji.

Wojna z początku wydawała się chłopcu harcerską przygodą. Dopiero co został drużynowym i cały jego szczep zgłosił się do wileńskiej komendy ochrony przeciwlotniczej, by służyć jako gońcy. Wkroczenie Sowietów wprowadziło do miasta głód i chaos, ale jak na ironię to właśnie wtedy Karewicz odnalazł swoje przeznaczenie: w teatrze Małym zatrudniono go jako stażystę.

Reklama

Debiutował w roli Małpy w "Kwartecie" Kryłowa - postać świetnie dobrana, bo potrafił wtedy podrapać się nogą za uchem. "Cieszyłem się bardzo, że mogę coś przekazać widowni. Że ona, patrząc na mnie, zapomina o smutkach, okupacji" - wspominał. Artystyczne poszukiwania przerwało nadejście Niemców.

Aby uchronić się przed wywózką, pan Emil malował drewniane koguciki w fabryce zabawek, potem zaciągnął się do pracy jako pomocnik kierowcy: dorzucał do kopcącego pieca napędzanej gazem drzewnym ciężarówki. Chcąc zyskać chwilę odpoczynku od trującego zadania, wykorzystał aktorskie zdolności. Zamarkował atak ślepej kiszki tak dobrze, że zawieziono go do szpitala... "Nazajutrz obudziłem się po operacji - mówił. - Zapytałem lekarza, co znalazł w moim brzuchu. Był Polakiem, prawdopodobnie to mi uratowało skórę. Spojrzał na mnie i powiedział tylko: 'To był najwyższy czas'".

Po dwóch tygodniach chorobowego Karewicz nadal nie chciał wracać do znienawidzonej ciężarówki. Na zwolnieniu styczniową datę powrotu do pracy zapisaną miał rzymską pałką, dopisał więc jeszcze dwie i jak gdyby nigdy nic pojawił się w pracy w marcu - o dziwo bez konsekwencji. Było jednak coś, co mu się w firmie transportowej podobało: pracownica biura Ewa. Wojna przyspieszała życiowe decyzje, więc i Karewicz się nie ociągał. Po kilku tygodniach znajomości poprosił Ewę o rękę. Jakiś czas razem chodzili do pracy, w końcu razem postanowili z niej zrejterować.

W zimnej ziemiance w ogrodzie znajomych (pan Emil z zapaleniem płuc) doczekali odwrotu Niemców, ale potem szczęście przestało im dopisywać. Ewę przesiedlono do Gniezna, a wcielony do wojska polskiego Karewicz trafił na front. Po wojnie rozdzieleni małżonkowie odnaleźli się dzięki pomocy Czerwonego Krzyża. Jak wielu przesiedleńców, chcieli ułożyć sobie życie w Gdańsku, dawna miłość gdzieś się jednak zagubiła. Rozstali się w przyjaźni, Karewicz zaś zapisał się do studia aktorskiego Iwo Galla.

Pierwsze kroki stawiał na scenie teatru Wybrzeże, potem w sopockim Kameralnym. Stała pensja wydawała się ważniejsza niż dotąd, a to za sprawą pewnej dziewczyny o imieniu Delfina. "Zakochaliśmy się z miejsca, a że wkrótce po pierwszym spotkaniu okazało się, że spodziewamy się dziecka, zdecydowaliśmy się wziąć ślub" - opowiadał. Mimo narodzin córki Sylwii, i ten związek nie przetrwał próby czasu. Gdy Teatr Kameralny postanowiono przenieść do Łodzi, Karewicz ruszył z zespołem, Delfina z dzieckiem została na Wybrzeżu.

Do trzech razy sztuka - po rozwodzie aktor nie czekał długo na kolejną miłość. Teresa pracowała w pionie administracji teatru Jaracza w Łodzi, a połączył ich... pochód pierwszomajowy. W pewnym momencie, wśród tłumu, pan Emil po prostu chwycił dziewczynę za rękę. "Wydawało mi się, że zaraz zemdleje, więc chciałem ją podtrzymać. Od tamtej pory szliśmy przez życie razem, ciągle trzymając się za ręce"  - uśmiechał się.

Swoim zwyczajem oświadczył się jej po zaledwie kilku tygodniach, ale tym razem nie okazało się to złą wróżbą. Aktorstwo nazywał drugą miłością swojego życia - pierwszą, i to bardzo wyrozumiałą, była pani Teresa. Ich małżeństwo przetrwało 62 lata, z których większość przemieszkali w domu z ogrodem na jednej ze spokojnych uliczek warszawskiego Anina. To pani Teresa stworzyła tam prawdziwą przystań. Zajęła się wychowaniem córki Małgorzaty i syna Krzysztofa, mąż zaś mógł biegać z teatru na plan filmowy i z powrotem.

Roboty miał mnóstwo. Role u Wajdy, Kawalerowicza, Petelskich, wreszcie "Krzyżacy" i "Stawka większa niż życie" - choć niemal nigdy nie pojawiał się na pierwszym planie, często zapamiętywano go lepiej niż aktorów występujących w rolach głównych. Nigdy jednak nie wbił się w dumę i zachowywał kpiarski dystans do swych osiągnięć.

"Przed bitwą pod Grunwaldem rycerze krzyżaccy przynoszą Jagielle dwa miecze  - mówił o roli u Forda. - Król krzyżuje je wtedy nad głową. Miecze błyszczały, koń się płoszył, a ja przy każdym ujęciu zlatywałem na ziemię. Musiałem ostatecznie zagrać, siedząc na koźle zbitym z desek, bo tylko w ten sposób mogłem dostojnie wypowiedzieć: 'Biorę te miecze jako wróżbę zwycięstwa'".

Pytany o Brunnera, odpowiadał: "Miałem być wrednym typem, przeciwwagą dla szlachetnego Klossa, ale widocznie mam w sobie tyle wdzięku, że przebija się on przez czarny charakter roli. W każdym razie nikt mi samochodu nie porysował". Strasznych i śmiesznych jednocześnie gestapowców grał perfekcyjnie. Któż nie pamięta go z "Jak rozpętałem II wojnę światową", gdzie odziany w czarny mundur, z białym szalikiem na chorym gardle, próbuje wymówić nazwisko Brzęczyszczykiewicz?

W 1983 roku, jako 60-latek, zdecydował się odejść na emeryturę, by spędzać więcej czasu z żoną i oddać się swoim pasjom: malarstwu, pielęgnacji ogrodu i wędkowaniu. Dał się jeszcze namówić do powrotu na ekran w "Stawce większej niż śmierć", mignął w jednym odcinku "Na dobre i na złe", ale do zawodu już nie chciał wracać. Po śmierci żony  w 2012 r. trudno mu się było odnaleźć, w dobrej formie trzymały go dzieci i piątka wnucząt, którym uwielbiał opowiadać historie ze swego życia. Zmarł 18 marca, kilka dni po 97. urodzinach.

AP

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Emil Karewicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy