Danny Boyle nieco mroczny
W 1996 roku, niesiony sukcesem niezależnych obrazów "Płytki grób" (1994) i "Trainspotting" (1996), mógł właściwie wybierać i przebierać w scenariuszach do realizacji.
Jednak Danny Boyle postanowił zaangażować się w dwa naszpikowane gwiazdorskimi nazwiskami projekty: "Życie mniej zwyczajne" (1997) - komedię z Cameron Diaz i Ewanem McGregorem, i "Niebiańską plażę" (2000) - dramat, w którym Leonardo DiCaprio grał swoją pierwszą główną rolę po "Titaniku". Żaden z tych filmów nie okazał się kinowym hitem.
W odpowiedzi na ten cios Boyle okopał się na bezpiecznej pozycji, co zaowocowało powstaniem kilku ambitnych dzieł o skromnym budżecie: "28 dni później" (2002), "Milionerzy" (2004), "W stronę słońca" (2007) i "Slumdog. Milioner z ulicy" (2008). Ten ostatni film niespodziewanie przyniósł reżyserowi kasowy sukces, który wcześniej wymykał mu się z rąk - stał się sensacją światowego box office'u i zdobył osiem Nagród Akademii, w tym dla najlepszego filmu i najlepszego reżysera.
I znów Boyle otrzymał reżyserski ekwiwalent carte blanche. Tym razem jednak, zamiast zrealizować projekt marzeń albo zakontraktować sobie przeniesienie na ekran szlagieru, wybrał "127 godzin" - film, który pod względem "przypadkowości" i niewielkiego rozmachu przypomina "28 dni później", "Milionerów", "W stronę słońca" czy "Slumdoga" właśnie.
- Nie rozpatrywałem w kategoriach personalnych tego, co stało się z "Życiem mniej zwyczajnym" i "Niebiańską plażą" - mówi Boyle - ale człowiek stara się wyciągać wnioski z doświadczeń. Rzeczywiście, nauczyłem się wiele o przyczynowości. Zrozumiałem, że do realizacji filmu trzeba mieć dobre powody, i że każdy projekt trzeba głęboko "czuć". Naszymi działaniami mogą kierować najróżniejsze powody, ale jeśli brakuje nam tego głębokiego czucia, efekt końcowy zdradzi ten brak.
- Wydaje mi się, że taką właśnie krytyczną uwagę mógłbym wypowiedzieć pod adresem "Życia mniej zwyczajnego" i "Niebiańskiej plaży" - dodaje - aczkolwiek niektóre rzeczy, które zrobiłem przy okazji tych filmów, są dla mnie powodem do dumy. Nie zawsze jest jednak tak, że trafiasz na historie, które wzbudzają w tobie żywe uczucia. Takie scenariusze nie zjawiają się na zawołanie.
- W przypadku "127 godzin", mimo iż ludzie z wytwórni uważali, że może to być nieco zbyt mroczny i trudny projekt, wiedziałem, że powinniśmy go zrealizować. Czułem to, a wytwórnia obdarzyła mnie zaufaniem.
Obraz "127 godzin", który na ekrany wybranych kin w USA wszedł 5 listopada 2010 roku, oparty został na prawdziwej historii Arona Ralstona (James Franco), doświadczonego alpinisty, który w 2003 roku został uwięziony w rozpadlinie skalnej w górach stanu Utah.
Ralston, którego prawa ręka została przygnieciona i unieruchomiona przez spadający głaz, spędził na odludziu ponad pięć dni. Oprócz szybko kurczących się zapasów żywności i wody miał ze sobą kamerę, na której postanowił rejestrować prawdopodobnie ostatnie - jak sądził - godziny swojego życia.
Ostatecznie udało mu się jednak wyzwolić z pułapki, chociaż przypłacił to niewiarygodnym bólem. W 2004 roku Rolston opisał te doświadczenia w książce "Between a Rock and a Hard Place" ("Między młotem a kowadłem"), która posłużyła za kanwę "127 godzin".
Boyle, rozmawiając ze mną przez telefon komórkowy - namierzyłem go gdzieś na Manhattanie - opisał sytuację, w której znalazł się Ralston, jako doświadczenie indywidualne i uniwersalne zarazem.
- Tak jak niektóre baśnie, skłania ona człowieka do zadania sobie pytań: Co ja bym zrobił na jego miejscu? Jak wyglądałoby to w moim przypadku? Czy udźwignąłbym ten ciężar? Czy stać byłoby mnie na to, co on zrobił? - mówi reżyser.
- Jest to jednak również przeżycie z gatunku tych osobistych, ponieważ podróż, jaką odbywa w myślach uwięziony Aron, dotyczy po części tego, jak traktował ludzi; tego, że nie kochał ludzi dostatecznie; wreszcie tego, że nie liczył się z uczuciami innych osób. Przejawiało się to w drobnych rzeczach, takich, jak na przykład sytuacje, w których nie mówił rodzicom, dokąd się wybiera - ale też w sprawach o wiele większego kalibru, co ilustrują wspomnienia związku z kobietą, przed którą nie potrafił w pełni się otworzyć - twierdzi Boyle.
- Był to materiał, z którym naprawdę mogłem się identyfikować - dodaje. - Zwłaszcza z perspektywy moich doświadczeń z okresu, kiedy byłem młodszy. Wydaje mi się, że wielu mężczyzn, o ile są uczciwi, również może odnaleźć w tej historii siebie. Ja odebrałem ją jako bardzo poruszającą i ważną, a także, jak już mówiłem, osobistą i uniwersalną.
- Jako filmowiec powinienem także powiedzieć, że moje uznanie wzbudził ironiczny potencjał tej historii. Chociaż była to opowieść, w której występuje jeden tylko facet, i chociaż mieliśmy się skupić tylko i wyłącznie na nim, naszą intencją było zrealizować ją jak film akcji, mimo iż bohater nie może się ruszać. Postanowiliśmy również wypełnić ją ludźmi, mimo iż tak naprawdę oprócz niego nie ma tam nikogo. Zdecydowaliśmy się na taki zabieg dlatego, że nawet w miejscach najbardziej odludnych nasze doświadczenia zaczynają się i kończą na innych ludziach. Tak właśnie to wyglądało - przynajmniej dla mnie - wyznaje reżyser.
Realizacja filmu stała się dla Boyle'a czymś na kształt tańca, w którym brał udział on i James Franco. Owszem, pod ręką byli ludzie z ekipy; inni aktorzy pojawiali się na planie i znikali. Owszem, częstym gościem był tam również prawdziwy Ralston. Tak naprawdę jednak każda chwila była doświadczeniem rozgrywającym się pomiędzy Boylem i Franco.
- Cały czas powtarzaliśmy, że to taniec, chociaż ja osobiście powiedziałbym, że w tańcu tym brałem udział ja, James i operator - mówi Boyle. - W przeciwieństwie do "normalnego" filmu, w którym, mówiąc oględnie, rejestruje się odgrywane sceny, w tym przypadku to kamera decydowała o ich kształcie. James podchodził do kamery jako do czegoś, co kształtowało jego grę. Ja też, chociaż przebywałem na zewnątrz rozpadliny i komunikowałem się z nim za pomocą mikrofonu i głośnika, również starałem się wpłynąć na ten proces.
- Musiałem służyć, czym tylko mogłem i jak mogłem, na wiele różnych sposobów - wyjaśnia. - Reżyser musi czasem podać aktorowi pomocną dłoń, kiedy sytuacja staje się trudna. A czasem musi być twardy, gdy nie dostaje od aktora tego, czego oczekuje.
- James wykazał się wielką odwagą, przyjmując na siebie brzemię tych wszystkich wyzwań - ciągnie Boyle - nie tylko fizycznych, ale też psychicznych. Unieść film - to zadanie każdego aktora grającego główną rolę, ale w tym przypadku mieliśmy do czynienia z nadzwyczajnymi okolicznościami, jak sądzę. I jemu się to udało. James dał z siebie wszystko i zwyciężył!
Wkrótce Boyle wywiąże się ze wszystkich obowiązków dotyczących promocji "127 godzin" i będzie mógł poświęcić się pracy nad nowymi projektami. Nie podpisał jeszcze kontraktu na realizację żadnego filmu, chociaż krążą plotki, że stanie za kamerą w drugiej części horroru "28 dni później".
Zobacz zwiastun filmu "28 dni później":
Na razie oficjalnie potwierdzone zostało to, że będzie reżyserem nowej scenicznej adaptacji "Frankensteina" dla Królewskiego Teatru Narodowego w Londynie, i że będzie pełnił funkcję dyrektora artystycznego ceremonii otwarcia i zamknięcia igrzysk olimpijskich, które odbędą się w 2012 roku w tym samym mieście.
Pragnienie Boyle'a, by wyreżyserować "Frankensteina", nie powinno być zaskoczeniem dla nikogo, zważywszy na fakt, że w początkach kariery nadzorował on realizację spektakli dla Royal Shakespeare Company i Royal Court Theatre. Ale już wiadomość o jego zaangażowaniu w projekt olimpijski wprawiła w zdumienie więcej niż kilka osób.
- Dosyć często zadawano mi pytanie: dlaczego? - przyznaje ze śmiechem Boyle. - A ja powiedziałam "tak" bez wahania, ponieważ mieszkam bardzo blisko miejsca, w którym będą działy się te wydarzenia. To mocno zaniedbana część Londynu. Organizacja igrzysk wiąże się z wieloma inwestycjami w tym rejonie, które już dawno należało wykonać.
- Jestem zapalonym kibicem - dodaje - i autentycznym fanatykiem sportu. Uwielbiam większość dyscyplin, chociaż muszę wyznać, że nie mogę wbić sobie do głowy zasad bejsbolu. Do idei olimpijskiej jako takiej, jednoczącej wierzące w nią nacje, podchodzę więc z nastawieniem wielce romantycznym i optymistycznym. Naprawdę nie miałem nad czym się zastanawiać, od razu powiedziałem "tak".
- Dokładnej wizji tego, co będziemy robić, jeszcze nie ma. Ale mam nadzieję, że niebawem się do tego zabierzemy - kończy reżyser.
Ian Spelling
"The New York Times"
Tłum. Katarzyna Kasińska