Reklama

Co nam zostało z Cannes? Ręka w opiekaczu i Salma Hayek z sercem na dłoni

68. festiwal w Cannes przeszedł do historii. Co nam zostanie po tej imprezie? Historia kina dopisała swoją kolejną kartę. W nowych edycjach podręczników do filmoznawstwa natrafimy na aktualizację filmów, które każdy fan kina musi znać. Będzie wśród nich nagrodzony Złotą Palmą "Dheepan" Jacquesa Audiarda, jak i wyróżniony przez dziennikarzy i nagrodą jury "Syn Szawła" László Nemesa.

Być może wspomni się o "Homarze", anglojęzycznym debiucie Yorgosa Lanthimosa wyróżnionym nagrodą jury, może znajdzie się miejsce dla nagrodzonego za reżyserię filmu "Zabójczyni" Hou Hsiao-Hsiena.

Czy coś jeszcze?

Zastanawiam się, ile filmów naprawdę zostaje z widzami po Cannes. Jak wiele z nich jesteśmy w stanie pomieścić w pamięci? Czy są to częściej pojedyncze sceny, czy może całe sekwencje? Pojedyncze riposty czy też całe dialogi? Bohaterowie w swojej krasie, a może tylko twarze i specyficzne charakteryzacje?

Reklama

W jednym z najlepszych filmów festiwalu, animacji ze studia Pixar "W głowie się nie mieści", mającej w Cannes pokaz specjalny, bohaterowie zasiedlają umysł 11-letniej dziewczynki. Buszując w zakamarkach jej pamięci, pokazują widzom kule, w których - jak dane w komputerze - zapisywane są wspomnienia. W mojej kuli pamięci z tego filmu zapisze się na pewno jedna z bohaterek, emocja Smutek, która we wszystkim potrafi dopatrzyć się powodu do płaczu. Jest przy tym niewyobrażalnie zabawna, a jej kwestie dialogowe kradną film.


Z Cannes zapamiętam więcej pojedynczych obrazów niż składających się z nich momentów. W moim filmowym archiwum pamięci znajdzie się na pewno miejsce dla Emily Blunt z podbitym okiem w filmie "Sicario" Denisa Villeneuve'a. Jej walcząca z kartelami narkotykowymi bohaterka zostaje brutalnie pozbawiona złudzeń, czego symbolem staje się limo pod okiem. Widz tym filmem też dostaje pewnego rodzaju prawego sierpowego, ale to Blunt jest tu prawdziwie oszałamiająca. W "Sicario" ta aktorka po prostu kwitnie, dowodząc swojego wszechstronnego talentu.

Nie zapomnę też o Johnie C. Reillym, który ujął mnie w dwóch filmach. Najpierw jako lokator hotelu dla samotnych w filmie "Homar" Yorgosa Lanthimosa został poddany okrutnej karze. Za oddanie się masturbacji przypalono mu rękę w opiekaczu do tostów. Następnie jako król baśniowej krainy u Matteo Garrone w "Opowieści nad opowieściami" schodził na dno wodnego akwenu, by tam przy pomocy harpuna zabić gigantyczną, wielokrotnie większą od siebie bestię, co zakończyło się dla niego tragicznie. Monumentalizm tej sceny, połączenie efektów specjalnych z rzeczywistą grą aktorską, wreszcie - fantastyczna scenografia, świetne kostiumy i piękne zdjęcia sprawiły, że wryła się ona w pamięć na długo.

W tym samym filmie bohaterka Salmy Hayek o aparycji arystokratki-wampirzycy zajadała się gigantycznym sercem wspomnianej bestii. Aktorka zbroczona krwią wciąż skapującą z niedogotowanego narządu stworzyła postać zupełnie niepodobną do swoich poprzednich bohaterek. W "Opowieści nad opowieściami" wygląda jakby naoglądała się "Gry o tron": jest groźna, władcza, skora do poświęcenia i niewyobrażalnie seksowna. Powiedzenie z sercem na dłoni nabiera w tej scenie zupełnie dosłownego znaczenia.

Nie zapomnę też śliwkowego wina, które popijają bohaterki "Mojej najmłodszej siostry", choć nie dane mi było skosztować nawet kropelki. W najnowszym filmie Hirokazu Koreedy wyrabiany w tradycyjnym domu napój staje się symbolem łączności pokoleń, zacieśniania rodzinnych więzów, jak i podtrzymywania dobrych wzorców. Na widok słoików ze śliwkowym winem aż ślinka cienkie.

Nie zapomnę też Matthew McConougheya w najgorszym filmie konkursu głównego - "Morzu traw" Gusa Van Santa. Na temat aktora mówi się, że tą rolą podał w wątpliwość swoje dotychczasowe osiągnięcia aktorskie. Teksańczyk wcielając się w profesora fizyki, który traci żonę, nie umie oddać targających nim emocji. Wciąż pozostaje Południowcem z charakterystyczną manierą, która świetnie pasowała do "Detektywa" czy "Interstellar", ale do "Morza traw" nie przystaje już tak dobrze. Mimo to, jest w tym filmie scena, która wżyna się w pamięć. Kiedy bohater już w japońskim lesie Aokigahara zostaje skonfrontowany z siłami przyrody i porwany wraz z falą deszczu, kamera Kaspera Tuxena wyczynia cuda. McConoughey lecący z urwiska, a w końcu nabijający się na gałąź wygląda tak realistycznie, jakbyśmy oglądali dokument.

Nie do zapomnienia jest też twarz Gézy Rohriga, głównego aktora wcielającego się w tytułowego Szawła w debiutanckim filmie László Nemesa. Aktor zajmuje znaczną część kadru przez cały film rozgrywający się w obozie Auschwitz-Birkenau. Tak intymnej relacji z bohaterem nie nawiązywaliśmy w kinie dawno. Nic dziwnego, że film nagrodzili dziennikarze, przyznając mu nagrodę FIPRESCI, jak i festiwalowe jury, które złożyło na ręce reżysera Grand Prix festiwalu.

Na długo po Cannes będzie plątać się po głowie także scena pierwszego zbliżenia seksualnego między bohaterkami Rooney Mary (nagroda dla najlepszej aktorki, ex aequo z Emmanuelle Bercot z przeciętnego "Mojego króla" Maiwenn) i Clate Blanchett w filmie "Carol" Todda Haynesa. Początkowa pasywna i uległa postać Mary w sypialni przejmuje pałeczkę, zaburzając tym samym rys swojej bohaterki. Czy to ona daje się wodzić za nos, czy też sama manipuluje i rozdaje karty?

Nie zapomnę też sceny tańca w filmie "Miara człowieka" Stéphane'a Brizé'a. Bohater nagrodzonego za najlepszą rolę męską Vincenta Lindona pląsa w niej z ekranową żoną w szkole tańca. Niegroźna scena nokautuje swoim ładunkiem emocjonalnym, kiedy instruktor, pouczając mężczyznę, odrywa go od żony i zaczyna prowadzić, ośmieszając go przed resztą grupy. To sukces prostoty nad wydumaniem, doskonale uchwycony fundament frustracji.

Mistrzem tańca okazał się za to Devin Druid, który w "Głośniej od bomb" Joachima Triera oddaje się szalonemu, ekstatycznemu tańcowi, wyrażającemu więcej emocji niż przez całą resztę filmu. To fantastyczna scena, która mogłaby funkcjonować jako krótki metraż. Szkoda, że reszta filmu tak szybko ulatuje z głowy.


Z pamięci trudno będzie wyrzucić za to kilka scen niechcianych, jak ejakulacja w 3D w filmie Gaspara Noego "Miłość" czy też rozmemłany Nanni Moretti w szpitalnych scenach jego "Mojej matki". Nie chce się też pamiętać kolejek, w których trzeba odstać swoje, zanim zostanie się wpuszczonym na seans, ani wyglądu własnej twarzy, kiedy po kolejnej trwającej ledwie 4, 5 godzin nocy wstaje się na wczesne, poranne seanse. Ale dla Cannes warto wycierpieć swoje. Dla tych kilku filmowych wspomnień warto odstać godziny w kolejkach, a nawet zarwać nocki. Drugiej imprezy z taką ilością dobrych filmów można szukać ze świeczką. Tegoroczna edycja w opinii dziennikarzy była jedną z najlepszych od lat. Patrząc po raz kolejny na program, trudno się z tą opinią nie zgodzić.

Artur Zaborski, Cannes

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy