Christoph Waltz: Czarny charakter?
Niewielu aktorów zyskuje sławę z dnia na dzień, będąc już po pięćdziesiątce. Urodzony w Austrii Christoph Waltz dokonał tej sztuki dwa lata temu, rolą czarującego, ale i okrutnego nazisty w "Bękartach wojny" Quentina Tarantino.
Rola ta przyniosła mu Oscara dla najlepszego aktora drugoplanowego. Od tego czasu popyt na jego talent nie maleje - problem w tym, że reżyserzy widzą w nim wyłącznie łotra. Waltz był już naczelnym czarnym charakterem w "Green Hornet 3D", sadystycznym właścicielem cyrku w "Wodzie dla słoni" i spiskującym kardynałem Richelieu w najnowszej, trójwymiarowej wersji "Trzech muszkieterów".
Tym razem jednak 55-letni aktor robi krok w nowym kierunku. W "Rzezi" zobaczymy go jako pracującego dla wielkiej korporacji prawnika, uwikłanego w domowy kryzys. W filmie tym, wyreżyserowanym przez Romana Polańskiego, Waltz gra w doborowym towarzystwie, które tworzą Jodie Foster, John C. Reilly i Kate Winslet.
- Gdybym został sławny w wieku 19 lat, nie wiedziałbym nawet, co tak naprawdę to oznacza - mówi Waltz, posługując się niemal nieskazitelną angielszczyzną. - W wieku 21 lat uważałbym, że sława mi się należy, a rok później byłoby już po wszystkim.
Mój telefon aktor odebrał w samochodzie, w drodze powrotnej do domu po pierwszym dniu zdjęciowym na planie nowego filmu Tarantino, "Django Unchained". Zdjęcia powstają na północ od Los Angeles, gdzie od blisko stulecia realizowane są hollywoodzkie westerny. Bohater grany przez Waltza to XIX-wieczny łowca nagród, który zgadza się uczyć zbiegłego niewolnika Django (w tej roli Jamie Foxx)swojego niecodziennego fachu. Django chce uwolnić swoją żonę, której właścicielem jest okrutny właściciel plantacji z Missisipi, grany przez Leonardo DiCaprio.
Jak dotąd mój rozmówca nie miał na planie najłatwiejszego życia - zdarzyło mu się chociażby zostać zrzuconym z konia - ale nie żałuje swojej decyzji.
- Nie wiem, czy Quentin napisał tę rolę specjalnie dla mnie - mówi - ale nigdy nawet nie rozważałem rezygnacji, koń czy nie koń. Ślepo ufam Quentinowi i wierzę, że jeśli mnie o coś prosi, to ma po temu bardzo konkretny powód.
Pewna doza zaufania była mu również potrzebna w przypadku "Rzezi", jako że Polański obsadził Waltza i Winslet - Austriaka i Brytyjkę - w rolach amerykańskich małżonków.
- Zaskoczył mnie ten angaż - przyznaje Waltz. - Pamiętam, że jako dziecko oglądałem jego "Nieustraszonych pogromców wampirów" z 1967 roku. Śledziłem jego losy i okropne zdarzenia, które miały miejsce w jego życiu. Polański to jeden z ostatnich wielkich mistrzów kina. Nie był moim idolem, ale teraz, po tym, jak było dane mi z nim pracować, jest nim.
Film "Rzeź" jest adaptacją głośnej sztuki "God of Carnage" francuskiej dramatopisarki Yasminy Rezy (w Polsce wystawianej pod tytułem "Bóg mordu" - przyp. tłum.). Scenariusz napisali wspólnie Polański i Reza, i, jak mówi Waltz, "jego język brzmi mniej literacko niż na scenie, za to w większym stopniu przypomina to, jak mówimy na co dzień".
Akcja filmu - tak jak akcja dramatu - rozgrywa się w mieszkaniu na Brooklynie, w którym spotykają się dwa nowojorskie małżeństwa, by przedyskutować szkolny incydent z udziałem ich dzieci: syn pary granej przez Waltza i Winslet dotkliwie poturbował pociechę pary Foster-Reilly, poważnie uszkadzając jej uzębienie.
- Rodzicielskie potyczki zawsze wyglądają tak samo - mówi Waltz. - Rodzice, dla których dzieci są niczym źrenice oczu, skaczą sobie do gardeł jak lwice broniące młodych. Ale to nie w tym tkwi siła tej opowieści. Dzięki niej ludzie mogą pośmiać się z samych siebie bez konieczności wystawiania się na pośmiewisko. Mogą wskazywać palcem na scenę i szydzić z bohaterów sztuki. A jeśli zdecydują się pójść o pół kroku dalej w swojej percepcji, być może zrozumieją, że tak naprawdę śmieją się właśnie z siebie samych.
Sam Waltz na czworo dzieci - troje z pierwszego małżeństwa i siedmioletnią córkę ze swoją obecną partnerką, którą jest kostiumolog Judith Holste. Twierdzi jednak, że nigdy nie przydarzyło mu się nic, co przypominałoby wydarzenia opowiedziane w "Rzezi".
- Powstrzymywałem się od wdawania się w utarczki z innymi rodzicami - mówi. - A teraz odrobiłem tę lekcję, pracując przez dziewięć tygodni na planie filmu Polańskiego.
Zdaniem Waltza, jego bohater, prawnik Alan Cowan, jest najrozsądniejszym z czwórki rodziców. - Mocno stoi na ziemi, pomimo wszystkiego, co mogłoby napawać odrazą człowieka wyznającego polityczną poprawność. Jest dosyć prostolinijnym i bezpośrednim realistą.
Przez większość czasu trwania akcji filmu, Alan rozwiązuje przez telefon komórkowy zawodowy problem. W pewnym momencie zachowanie to tak rozwściecza jego małżonkę, że chwyta jego telefon i z impetem topi go w wazonie w kwiatami.
Filmowa historia dzieje się praktycznie w jednym pokoju, przez co Polański zwracał szczególną uwagę na to, jak aktorzy mają poruszać się w jego obrębie.
- Jako reżyser Polański jest niezmordowany - mówi Waltz. - Nie dał nikomu żadnej taryfy ulgowej. Jest tak precyzyjny, że rozumiem, iż aktorzy mogą mieć z tym problem. Ja osobiście go nie miałem, podobnie jak trójka moich kolegów. Podobało nam się to.
- Jeśli chodzi o ustawienie elementów scenerii i ruchy aktorów, to będzie on dotąd pracował nad daną sceną, aż będzie ona perfekcyjna. Aktor musi robić to, co mówi Polański, nawet jeśli nie potrafi dostrzec nadrzędnego zamysłu reżysera. A potem, kiedy już zrozumie, o co chodziło, powie "Ależ tak, oczywiście - już wiem, dlaczego nalegał na ruch o jeden cal do przodu i o ułamek sekundy szybciej!".
- Wszystko to ma sens, bo Polański naprawdę ma cały film w głowie.
Trzy dekady żmudnej pracy nauczyły Waltza - jak sam mówi - zarówno cierpliwości, jak i podchodzenia do rzeczywistości z dystansem. Dzięki temu dziś może się cieszyć sławą, nie martwiąc się, że uderzy mu do głowy.
- Wreszcie mogę wyrażać moje opinie i preferencje - cieszy się aktor - czy mówić, że chciałbym się spotkać z tą lub tamtą osobą, bo interesuje mnie to, co robi. Ludzie chcą ze mną rozmawiać, nawet jeśli przedmiotem tych rozmów nie jest żaden konkretny projekt - podchodzą do tego na zasadzie, że być może zechcemy ze sobą współpracować.
Kiedy jednak w latach 70. Waltz przybył do Stanów Zjednoczonych jako młody adept sztuki aktorskiej, spotkał się ze zgoła innym przyjęciem. W tym miejscu należy zaznaczyć, że pochodzi on z rodziny od pokoleń związanej z teatrem - jego dziadkowie byli aktorami, a rodzice scenografami. Początkowo uczył się aktorstwa w prestiżowym Max Reinhardt Seminar w Wiedniu.
- To było tradycyjne konserwatorium aktorskie, gdzie obowiązywało akademickie podejście - wspomina. - Nie była to do końca moja para kaloszy. Zrezygnowałem więc przy pierwszej sposobności.
Waltz przyjechał do Nowego Jorku, gdzie podjął naukę w Instytucie Teatralnym i Filmowym Lee Strasberga. Kierowany pragnieniem zapuszczenia korzeni w Ameryce, poślubił mieszkankę Nowego Jorku i rozpoczął żmudne budowanie kariery aktorskiej w USA - bez skutku.
- Naprawdę zależało mi na tym, żeby zostać w Nowym Jorku - mówi Waltz - ale zawód kelnera nie był do końca tym, co chciałem robić.
Wspólnie z żoną aktor podjął więc decyzję o przeprowadzce do Londynu. Krok po kroku, pracował na swoją pozycję w Europie. Od czasu do czasu grał w filmach - z tamtego okresu pochodzą jego role w "Agencie Jej Królewskiej Mości" (2000) i "Pakcie z diabłem" (2001) - ale koncentrował się głównie na telewizji i teatrze.
Drugą szansę na podbój Ameryki dał mu Tarantino. Reżyser "Bękartów wojny" potrzebował aktora płynnie mówiącego po niemiecku, francusku i angielsku, a w dodatku takiego, który nie straciłby na wyrazistości w konfrontacji z Bradem Pittem. Znalazł go w osobie Waltza - a krytycy i widzowie jednomyślnie poparli wybór Tarantino. Za rolę pułkownika Hansa Landy spadł na niego deszcz nagród. Wśród nich był Oscar.
- Oscar był dla mnie niezmiernym zaszczytem - mówi Waltz - ale jeszcze więcej znaczyło to, że zostałem przyjęty do tej nowej dla mnie społeczności. Sądziłem, że nie spodoba mi się życie w Los Angeles, ale myliłem się.
- Nie mam zbyt wiele styczności z blichtrem tego miasta. Ludzie, z którymi pracuję, to ciężko pracujący realiści, bezpośredni i trzeźwo patrzący na świat. Nie angażuję się w żadne podchody i lawirowanie tylko po to, żeby poczuć się ważnym.
W chwilach, w których tęskni za splendorem, zawsze może przecież zajrzeć do kredensu, w którym trzyma swojego Oscara...
- Drzwiczki są cały czas zamknięte - mówi Christoph Waltz. - Codzienne patrzenie na niego mnie onieśmiela.
Nancy Mills
New York Times
Tłum. Katarzyna Kasińska
Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!