Bożena Adamek-Nurkowska: Jestem niemodna
Oglądaliśmy ją w "Królowej Bonie", teraz zobaczymy u reżysera "Bogów"?
Nie lubi, jak się o niej mówi: Adamkówna. - Używałam go często w filmie, to prawda. Żona i asystentka reżysera serialu "Znak orła" namówiła mnie na końcówkę "-ówna", jak to jest przyjęte wśród aktorek: Eichlerówna, Kucówna... Nigdy mi się to nie podobało, ale pomyślałam, że może ma rację, może nazwisko Adamek dla aktorki jest nieodpowiednie? Zrezygnowałam w końcu z tego zdrobnienia, czułam się z tym infantylnie - wyznaje.
- "Znak Orła" często jest powtarzany w wakacje. Wiele osób mówi mi, że pamięta scenę, w której nago kąpałam się w jeziorze. Ponieważ serial był skierowany do młodzieży, reżyser pokazał nagość poprzez polne kwiaty, szuwary. Biegłam radosna, pryskając wodą - taki romantyczny poetycki obraz, bez dosłowności.
Z Bożeną Adamek-Nurkowską spotykamy się w jej bardzo "krakowskim" domu. Piękne, stylowe meble, obrazy, kwiaty. Na owalnym stole, nakrytym dzierganą serwetą, stoją w wazie tulipany. Pijemy herbatę w filiżance z cienkiej porcelany i zanurzamy się w przeszłość. - Dom jest z 1929 roku. Pierwszy właściciel, pracownik krakowskich zakładów Solvay, w 1940 r. został wywieziony do obozu w Auschwitz. Był stolarzem, budował prycze. Nie przeżył, zmarł po roku. Pozostał po nim list z Auschwitz i pamięć. Duża fotografia ślubna jego i jego żony wisi przy wejściu, mam wrażenie, że oni, wtedy tak młodzi i szczęśliwi, nas chronią - mówi.
- Teraz mieszkam tu z mężem, z synem i synową. Córka wyfrunęła z domu - śmieje się. - Sama zajmuję się domem, nie mam pomocy. Ogród to z kolei domena męża. - Kiedy urodziłam córkę, wszyscy mi pomagali. Nieoceniona teściowa, ale też sąsiadki. Mogłam więc szybko wrócić na scenę. Kinga miała dużo teatralnych cioć. Była trochę jak kukułka, podrzucana do bliskich mi osób, ale takie dzieci są ufne, otwarte - mówi.
- Nie było wtedy celebryctwa. Nikt się z nami nie cackał. Byłam zwykłą mamą od robienia posiłków, prania. A teatr był po prostu pracą. Przez nasz dom przewijali się scenografowie, kompozytorzy, aktorzy. Było to dla dzieci normalne, z drugiej strony mnóstwo czerpali. Dziś córka uczy angielskiego w szkole. Robi z dziećmi przedstawienia. Teraz np. wystawiają bajkę, którą sama napisała. Śpiewa też w krakowskim kabarecie Camelot. Syn, Aleksander, pracuje w Operze Krakowskiej w zespole technicznym.
Kiedy w 1971 r. zdawała do krakowskiej PWST, na "wszelki wypadek" złożyła też papiery na filologię rosyjską na UMCS w Lublinie. Okazało się, że niepotrzebnie, choć... - Komisja na egzaminie wstępnym stwierdziła: "buzia anioła, a głos dziwki". Tak wyrazili wątpliwość, co ja będę grała z moim charakterystycznym, schrypniętym głosem, mając warunki dziewczynki - śmieje się.
- Z "głosu" konsekwentnie miałam pałę, zdawałam poprawkę, brałam dodatkowe lekcje emisji. Teraz głos się obniżył, operuję nim świadomie i bardziej pasuje do mnie i mojego wieku...
Skoro o upływie czasu mowa, to w tym roku obchodzi 40-lecie pracy artystycznej. - Na I roku zadebiutowałam w filmie "Sanatorium pod klepsydrą" Wojciecha Jerzego Hasa. Nauczył mnie wszystkiego, co wiem o aktorstwie. Na scenie - rolą Frani w "Weselu Figara" w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Jeśli doliczymy Lublin, gdzie jeszcze w liceum, grałam Nel w "W pustyni i w puszczy" w Teatrze im. Osterwy, to będzie już 46 lat! Kawał życia.
Teatralna klasyka, dramaty: Szekspira, Schillera, Czechowa, były dla niej stworzone. Na długo została zaszufladkowana jako liryczna amantka. Gdy zagrała Julię, była na IV roku, miała 22 lata, wyglądała na 16. Kiedy grała w "Królowej Bonie", miała 28 lat, była matką, a wciąż mogła grać nastolatki. - Teraz nie wiadomo, w jakiej jestem szufladzie - śmieje się.
- Przyjęło się, że po 60. panie są puszyste albo demoniczne. Ja jestem ciągle drobną blondynką. Nigdy nie byłam typem władczyni ani przekupki czy mieszczki, nie stałam się charakterystyczna, a amantką od dawna nie jestem. Myślę, że muszę jeszcze "dorosnąć" do innych warunków i może będę mogła grać w przyszłości śmieszne staruszki. Jeszcze takich propozycji nie dostaję, choć w wieku babci jestem.
W tym roku świętuje nie tylko 40-lecie pracy artystycznej. Z reżyserem teatralnym Włodzimierzem Nurkowskim obchodzą 40. rocznicę ślubu. - Nie jesteśmy małżeństwem cukierkowym, co spija sobie z dziubków. Nie, nie, każde ma swoje zdanie i nie obywa się bez konfliktu. Z drugiej strony, razem w domu coś dłubiemy, przerabiamy, budujemy i lubimy to.
Filmowe marzenia? Zagrać coś istotnego. Chętnie jeszcze raz pracowałaby z Łukaszem Palkowskim ("Bogowie"). - Zagrałam w jego pierwszym filmie, "Rezerwacie", matkę głównego bohatera. Łukasz jest fantastyczny, nie było żadnego problemu z porozumieniem się na planie, co czasami zdarza się w pracy z debiutantem. Ma ogromny talent - podkreśla.
Jeśli chodzi o teatr, gra teraz w spektaklu "Za chwilę" Iwony Kempy w swoim Teatrze im. J. Słowackiego. Nagrywa wiersze polskich romantyków. - Cieszę się, że fundacja im. M. Mochnackiego właśnie mnie wybrała do tak poważnego zadania - mówi.
- Chętnie pływam, jeżdżę na rowerze, uwielbiam spacery po lesie, zbieranie grzybów, jagód. Kiedy moje przyjaciółki szaleją na nartach i wykorzystują zimę, ja z utęsknieniem czekam na jej koniec. Jestem osobą delikatną, lękliwą. Lubię czuć opiekę męską. Dobrze się czuję, kiedy mój mężczyzna mnie wozi. Nigdy nie chciałam być kierowcą. Wiem, że dziś to bardzo niemodne, ale jeżeli się czuję kochana, to nie odczuwam tego jako ciężaru. Mogę być démodé, prawda?
Beata Ozimek
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!