Reklama

Aaron Johnson: Chłopak znikąd

Pierwsze spotkanie tysięcy młodych ludzi z "Anną Kareniną", klasyczną powieścią Lwa Tołstoja, na całym świecie wygląda dokładnie tak samo: po pierwsze, ma miejsce w szkole średniej; po drugie, następuje na wyraźne polecenie nauczyciela, który nakazuje zapoznanie się z lekturą. W przypadku Aarona Taylora-Johnsona, młodego brytyjskiego aktora, który w najnowszej ekranizacji słynnej książki wciela się w hrabiego Wrońskiego, rzecz wyglądała jednak inaczej.

- "Anna Karenina" w mojej szkole? Nie, nigdy w życiu - śmieje się 22-latek. - To nie był mój świat. Nie mogę pochwalić się dogłębnym wykształceniem. Oczywiście, wiedziałem, kim był Tołstoj, ale nigdy wcześniej nie miałem okazji obcować z książką tak pokaźnych rozmiarów. Kiedy jednak zabrałem się już za jej lekturę, okazało się, że nie było wcale tak źle, jak myślałem.

I cóż z tego, że Aaron Taylor-Johnson nie jest zbyt oczytany, skoro za każdym razem, kiedy przygotowuje się do roli, wykazuje się niewiarygodnym wręcz poświęceniem? By zagrać nastoletniego Johna Lennona w filmie "John Lennon. Chłopak znikąd" (2009), przez trzy miesiące zgłębiał jego biografię, ucząc się jednocześnie gry na gitarze i banjo. Nie miał też oporów przed przeistoczeniem się w narkotykowego dealera w "Savages: ponad bezprawiem" (2012) Olivera Stone'a, dla której to roli musiał całkowicie pozbyć się brytyjskiego akcentu. Podobnie było zresztą z "Kick-Ass" (2010), gdzie wcielił się w ucznia amerykańskiej szkoły średniej, stereotypowego kujona, który nieoczekiwanie przechodzi przemianę w superbohatera (obecnie Taylor-Johnson pracuje na planie drugiej części tej produkcji).

Reklama

Wroński w bieli

Wróćmy jednak do roli hrabiego Aleksieja Wrońskiego, zamożnego oficera kawalerii, który z wzajemnością zakochuje się w pięknej Annie Kareninie, kobiecie starszej od niego - a na dodatek zamężnej. Kiedy Anna (Keira Knightley) zachodzi w ciążę, decyduje się na odważny i szalony krok. Opuszcza męża (Jude Law), wysoko postawionego urzędnika państwowego, i całkowicie oddaje się nowej miłości. Zostaje za to wykluczona z petersburskich elit.

Adaptacji powieści dokonał wybitny brytyjski dramaturg, Tom Stoppard. Film wyreżyserował Joe Wright, twórca kinowej wersji "Dumy i uprzedzenia" z 2005 r. i "Pokuty" (2007). W obu tych obrazach główną rolę zagrała Keira Knightley.

- "Anna Karenina" to historia niemal żywcem wyjęta z opery mydlanej - mówi Taylor Johnson. - To nakreślona z rozmachem opowieść z fantastyczną bohaterką, którą czytelnik jednocześnie podziwia, kocha i nienawidzi. W naszej adaptacji nie jest to kino intelektualne, edukacyjne - ale raczej magiczny, czarowny spektakl; bardzo teatralny, ekspresyjny, dziki i inny niż wcześniejsze ekranizacje.

Wright i Stoppard odrzucili realizm spod znaku Merchant-Ivory (Merchant Ivory Productions; grupa producencka realizująca głównie dramaty kostiumowe - red.). Zamiast tego zastosowali rozwiązanie polegające na wprowadzeniu teatru do filmu: akcja rozgrywa się na scenie, a element zamierzonej sztuczności jest w niej wyraźnie obecny.

- Przypomina to raczej świat ze snu - wyjaśnia Taylor-Johnson. - Tak naprawdę nikt z nas nie wie, jacy byli ludzie, którzy żyli pod koniec XIX wieku - mogliśmy więc pozwolić sobie na twórczą kreatywność tu i tam. Wroński występuje w bieli, Anna - w czerni. Takich "pomocy wizualnych" jest w filmie mnóstwo. Widz nie musi szczególnie się wysilać umysłowo.


Świat carskiej Rosji już dawno odszedł w przeszłość. Zdaniem aktora, historia miłości Wrońskiego i Anny mogłaby się jednak wydarzyć także w czasach nam współczesnych.

- Nie mam co do tego wątpliwości - mówi. - To opowieść o uczuciu, którego pragnie każdy z nas. Niektórym nigdy nie będzie ono dane. Inni, owszem, napotykają na swojej drodze miłość, ale wcale nie czyni ich to szczęśliwymi.

Romans z czołówek gazet

W jego życiu pierwiastek romantyzmu jest obecny niemal w równym stopniu, co w "Annie Kareninie". Na szczęście jednak jego historia jest pozbawiona tragizmu, chociaż zdradza uderzające podobieństwa do powieści Tołstoja. Na planie "Johna Lennona. Chłopaka znikąd" Taylor-Johnson zakochał się w reżyserującej film 42-letniej Sam Taylor-Wood. On sam miał wówczas 19 lat i był znany jako Aaron Johnson. Para pobrała się w czerwcu br. - wcześniej na świat przyszły dwie córki z tego związku, Wylda i Romy (dziś mają odpowiednio 2 lata i 10 miesięcy). Po ślubie ona zmieniła nazwisko na Taylor-Johnson, a on dodał do swojego pierwszy człon nazwiska żony.

Romans trafił na czołówki brytyjskich gazet, głównie z powodu różnicy wieku między zakochanymi. Mój rozmówca nigdy jednak nie przejmował się tym, jak mówi, niezdrowym rozgłosem. - Kiedy jesteś gotowy, to znaczy, że jesteś gotowy. Zakochałem się i zapragnąłem założyć rodzinę. Chciałem mieć dzieci. I mam: dwie śliczne dziewczynki. Jesteśmy wszyscy bardzo szczęśliwi, a ja nie wyobrażam sobie życia bez moich kobiet.

- Właściwie to dopiero teraz mogę powiedzieć, że mam życie - dodaje. - Mam coś, dla czego warto jest budzić się rano. Rodzina jest moją opoką.

To, że młody aktor tak chętnie zrezygnował z uroków kawalerskiego stanu, może budzić zdziwienie. Jeszcze kilka lat wcześniej wiódł życie, którego na pewno nie można było nazwać ustatkowanym.

- Po szkole chwytałem się kilkunastu rzeczy naraz - ćwiczyłem, trenowałem karate, śpiew, aktorstwo, taniec... - mówi Aaron, wspominając swoje dzieciństwo w High Wycombe, oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od Londynu. - Jedna z tych pasji okazała się silniejsza od pozostałych: zacząłem grywać niewielkie rólki w teatrach, także na West Endzie. Rozkręcałem się powoli, ale nie zamykałem się na żadne możliwości. Aktorstwo dawało mi radość.

Aktorstwo? Sport ekstremalny!

Taylor-Johnson miał 6 lat, kiedy zagrał w swojej pierwszej reklamie. Trzy lata później wystąpił w wystawianym na jednej z londyńskich scen "Makbecie" (reżyser powierzył mu rolę syna Makdufa). W wieku 10 lat po raz pierwszy pojawił się w filmie pełnometrażowym - był to familijny "Tom i Thomas" (2002). - Pamiętam, że zdjęcia trwały sześć miesięcy. Pracowaliśmy w Amsterdamie. Zakwaterowano mnie z mamą w dzielnicy czerwonych latarni. To dopiero był ubaw - wspomina ze śmiechem.

- To wtedy nauczyłem się rozmawiać z dorosłymi i mieć swoje opinie - dodaje. - To było jakby moje drugie, sekretne życie. Po zakończeniu zdjęć po prostu wróciłem do szkoły, do kolegów.

Taylor-Johnson podziela poglądy Joaquina Phoenixa na aktorstwo. - Nazwał je kiedyś "sportem ekstremalnym". Faktycznie, w tym zawodzie odwaga jest niezbędna. Skaczesz przecież na głęboką wodę, i to bez ustanku. To wielka frajda, chociaż czasami ta rzeczywistość może przerażać. Na pewno jednak aktorstwo gwarantuje stały dopływ adrenaliny i endorfin.

- Ja sam lubię się sprawdzać w sytuacjach, w których nie czuję się komfortowo. Już jako dzieciaka nie interesowało mnie nic, co było związane z konwencjonalnymi zachowaniami. Przykładowo - czytanie trenowałem na scenariuszach, nie na książkach.

Ideał filmowego amanta

W wieku 15 lat Aaron podjął decyzję o poświęceniu się aktorstwu w pełni.

- Zrezygnowałem ze szkoły i zacząłem imać się różnych zajęć - opowiada. - Przez kilka lat żyłem na walizkach. Podróżowałem, eksperymentowałem, kolekcjonowałem doznania. Spotykałem na swojej drodze ludzi starszych ode mnie, którzy mimo to byli ode mnie młodsi duchem.

Zanim rolą Lennona zwrócił na siebie uwagę Hollywood, Taylor-Johnson występował głównie w brytyjskiej telewizji, w filmach grając jedynie okazjonalnie. Obecnie jego grafik jest bardzo napięty. - Na plan "Anny Kareniny" trafiłem prosto z planu "Savages: ponad bezprawiem" - mówi. - Wciąż jeszcze miałem krew na twarzy!

Chociaż młody Brytyjczyk wypada w roli Wrońskiego fenomenalnie, nie zależy mu na tym, aby zaczęto go postrzegać jako idealnego filmowego amanta.

- Po raz pierwszy przytrafiło mi się to po filmie "Angus, stringi i przytulanki" - wspomina, mając na myśli brytyjską komedię zrealizowaną na podstawie bestsellerowej powieści dla nastolatek. - Dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy zaproponowano mi rolę w "Kick-Ass". Podobało mi się to, że będę grał kujona i życiowego nieudacznika.

"Kick-Ass 2" z pewnością znów wywróci jego wizerunek do góry nogami. Taylor-Johnson ma zresztą nadzieję, że tak właśnie będzie. A jeśli chodzi o dalsze plany, to z zadowoleniem powita rolę odmienną zarówno od hrabiego Wrońskiego, jak i Dave'a Lizewskiego.

- Dobry aktor jest jak kameleon - mówi. - Bardzo często zdarza mi się oglądać Gary'ego Oldmana w jakimś filmie i zorientować się, że to był on dopiero podczas czytania napisów końcowych. Muszę wtedy obejrzeć całość jeszcze raz. Chciałbym kiedyś dojść do takiego poziomu. Mówię to również przez wzgląd na moje zdrowie psychiczne. Nie chcę cały czas grać jednej i tej samej roli. Wolę ryzykować.

Innymi słowy, Aaron Taylor-Johnson nie chce zapisać się w pamięci widzów jako grający główne role przystojniak.

- Nie odpowiada mi szum medialny, który się z tym wiąże - przyznaje. - Uwielbiam za to mojego bohatera z "Kick-Ass". Jest śmieszny, pryszczaty, sztywny i sympatyczny zarazem. Dlatego właśnie tak się cieszę, że po "Annie Kareninie" mogę zrobić dwa kroki w tył.

© 2012 Nancy Mills

Tłum. Katarzyna Kasińska

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Reklama
Reklama
Reklama