Reklama

Wenecja: Wielki wstyd Steve'a McQueena

Piski niezadowolenia i gwizdy pojawiają się na weneckim festiwalu od kilku dni najczęściej na samym początku projekcji, kiedy po raz kolejny publiczność jest zmuszona do oglądania do kuriozalnego spotu reklamowego festiwalu.

Za punkt wyjścia tego materiału promocyjnego posłużył krótki filmik z okresu kina niemego pod tytułem "Polewacz polany" braci Lumiere. Włoscy organizatorzy postanowili pokazać transformację obu bohaterów: ogrodnika i dowcipnego chłopca na tle zmieniających się epok, co rzeczywiście po pierwszej projekcji wywołuje konsternację i zażenowanie. Po jakimś czasie jednak szczególnie polski widz czuje satysfakcję, przypominając sobie spoty reklamowe polskich festiwali filmowych, które trwają niejednokrotnie kilkanaście minut i pokazują wszystko od klimatyzacji, poprzez lody, aż do eleganckich samochodów i jeszcze bardziej eleganckich mebli.

Reklama

Na tegorocznym festiwalu w Wenecji oprócz pokazów debiutanckiego filmu Leszka Dawida "Ki" z Romą Gąsiorowską w roli głównej w sekcji kina autorskiego Venice Days znalazło się jeszcze kilka innych polskich akcentów. "Ki" będzie miało swój ostatni pokaz w piątek w sali Darsena, która liczy sobie ponad tysiąc miejsc. Wtedy prawdopodobnie ukażą się pierwsze teksty prasowe dotyczące debiutu Dawida. Na dzień dzisiejszy nie dostarczono jednak odpowiedniego pressbooka do dziennikarskich skrytek. Miejmy nadzieję, że mimo wszystko publiczność dopisze i film "Ki" zostanie dostrzeżony, a może nawet doceniony w Wenecji.

Poza filmem Leszka Dawida kolejnym polskim akcentem 68. festiwalu w Wenecji jest oczywiście film Romana Polańskiego, który na dzień dzisiejszy jest jednym z najlepiej ocenianych filmów konkursowych, przynajmniej jeśli chodzi o głosy krytyki. "Rzeź" była współfinansowana przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, co w sytuacji pozytywnego dla Polańskiego werdyktu stanie się pewnie wiadomością numer jeden w polskich mediach.

Chyra rozdaje parasole

PISF dofinansował również inną zagraniczną produkcję, w reżyserii znanej dokumentalistki Michale Boganim ("Odessa...Odessa!") pod tytułem "Znieważona ziemia". Akcja filmu rozgrywa się w małej miejscowości kilkanaście kilometrów pod Czarnobylem. Jest roku 1986, dochodzi do awarii w elektrowni, która początkowo zostaje całkowicie zlekceważona przez władze. Rolę jednego z inżynierów zagrał Andrzej Chyra. Niestety jest to raczej "większy epizod". Gwiazdą obsady była ukraińska aktorka Olga Kurylenko. Film był współprodukowany przez Dariusza Jabłońskiego, firmę Apple Film.

W filmie Baganim zaraz po czarnobylskiej katastrofie akcja przenosi się dziesięć lat w przeszłość do roku 1996. Reżyserka usilnie próbuje "dokumentować" rzeczywistość "zony" współcześnie, co byłoby jak najbardziej wskazane ale poza fabularną historią, która jest szkieletem filmu. Przeżycia Anny (Kurylenko), która za wszelką cenę próbuje uciec od swojego losu i "czarnobylskiego piętna", nie mają dla widza od początku żadnego znaczenia. Pretensjonalny wydaje się być pomysł "przywiązania do ojczystej ziemi", które momentami u wszystkich bohaterów wydaje się być absurdalne do granic możliwości (rezygnacja z wyjazdu do Paryża dla postatomowej wioski).

Podobnym absurdem jest postać Andrzeja Chyry, inżyniera który ratuje swoją rodzinę i jednocześnie nie informuje nikogo o wybuchu, tylko biega po miasteczku, rozdając ludziom parasole, żeby ochronić ich przed "śmiercionośnym deszczem". Tego typu kuriozów jest w tym filmie mnóstwo, co dziwi szczególnie w przypadku tak doświadczonej dokumentalistki, jaką jest Michale Boganim.

Głód boga

Wielkie oczekiwania w konkursie głównym bardzo często kończą się zawodem. Tak było w przypadku "Alp" Giorgosa Lanthimosa i tak jest, niestety, w przypadku drugiego filmu Steve'a McQueena "Wstyd". Po wręcz totalnym sukcesie wcześniejszego "Głodu", McQueen wyrósł na "nadzieję brytyjskiej kinematografii". Artysta sztuk wizualnych, nagrodzony w 1999 roku Nagrodą Turnera w swoim debiutanckim filmie zaskoczył nie tylko bardzo polityczną tematyką (historia bojownika IRA Bobby'ego Sandsa) ale również niekonwencjonalną formą filmową.

Drugi film Brytyjczyka to historia rozgrywająca się w Nowym Jorku. Trzydziestikilkuletni Brandom (Michael Fassbender) to dobrze zarabiający yuppie, pracujący w eleganckiej firmie, prawdopodobnie na Manhattanie. Jego życie jest poukładane i raczej spokojne. Jedynie w sferze seksualnej można dostrzec "lekkie odstępstwo od normy". Rzeczywiście kontakty seksualne Brandona to raczej rutynowe wizyty prostytutek, pornografia wszelkiej maści, plus niezobowiązujące "numerki na jedną noc". Wszystko "niespodziewanie" zmienia się jak w kalejdoskopie, kiedy Brandona odwiedza siostra Sissy (Carey Mulligan) - piosenkarka z nieudanym życiorysem i kilkoma próbami samobójczymi na swoim koncie.

Zobacz fragment filmu "Wstyd":


Diagnoza tych osobowości jest piekielnie prosta: on nie potrafi zaangażować się w żadną relację, bo emocje, uczucia są mu obce; ona tak bardzo pragnie bliskości, że jest gotowa zapłacić za miłość każda cenę. Jedno i drugie próbuje się zmieniać, ratować, czy nawzajem sobie pomóc. Niestety, zgodnie z komunikatem McQueena zmiana jest niemożliwa, bo świat w którym żyjemy pozbawił nas ludzkich odruchów. W pewnym momencie pada nawet z ekranu fraza: "tam skąd pochodzimy, nikt nie nauczył nas odczuwać", co nawet przy odniesieniu do Irlandii jest piekielnie banalne.

W przypadku "Wstydu" nie dziwi tematyka, odniesienia do Houellebecqa, które prawdopodobnie zaleją polskie media przy premierze tego filmu. Zaskakuje postawa reżysera, którego debiut był tak świeży, mocny i pozbawiony maniery. W przypadku "Wstydu" sceny klękania przed bogiem i przepraszania go za grzechy w strugach deszczu to smutny standard. Bohaterowie McQueena nawracają się w pewnym momencie, choć nadal są sprawdzani przez los, czy aby na pewno wytrwają przy swoich postanowieniach. Niestety nawet w trakcie ostrych scen seksualnych Fassbender dosłownie "płacze nad własnym losem". Podobnie w kwestiach formalnych tym razem McQueenowski świat to znana z klasycznych amerykańskich obrazków "planeta biurowców", która chyba lepiej wyglądała w "American Psycho" Mary Harron, choć w tamtym przypadku były to lata 80., a nie czasy współczesne.

Po projekcji "Wstydu" gwizdy niezadowolenia były bardzo głośne i bynajmniej nie oznaczały reakcji obronnej, jak twierdzi jeden z polskich krytyków filmowych. Oglądając "Wstyd" naprawdę trudno uwierzyć, że nakręcił go reżyser "Głodu", który dziś wierzy naiwnie, że seks to niewola, a jedynym ratunkiem jest wszechmogący bóg.

Joanna Ostrowska, Wenecja

Więcej z Wenecji: Polański: Porwać się szaleństwu / Winslet, Clooney i Madonna

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wenecja | Wstyd
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy