Tofifest: O ludziach i zwierzętach
Orangutanica Nenette i czapla Blonquita. Prezentowane w paśmie dokumentalnym "Nenette" i startujące w konkursie On Air "Nad morzem". W dwóch wspaniałych filmach pokazanych na festiwalu Tofifest zwierzęta służą twórcom do pokazania kondycji człowieka.
Obydwa tytuły na pierwszy rzut oka więcej dzieli niż łączy. "Nenette" to dzieło uznanego francuskiego dokumentalisty Nicolasa Philiberta, "Nad morzem" z kolei to fabularny debiut młodego meksykańskiego artysty Pedro Gonzaleza-Rubio. Philibert przygląda się z kamerą 40-letniej orangutanicy, jednej z największych atrakcji paryskiego ogrodu botanicznego. Gonzalez-Rubio opowiada zaś historię ojca i syna, którzy podczas wspólnego pobytu na terenie jednej z najbogatszych na świecie raf koralowych - meksykańskiej Banco Chichorro, nawiązują znajomość z czaplą Blonquitą. Jest pewna sekretna nić, łącząca te dwa niezwykłe tytuły. To mądra cierpliwość ich twórców oraz pokazanie człowieka przez pryzmat jego relacji ze zwierzętami i z naturą.
Najpierw Philibert. Minutowe zbliżenie na oczy orangutana. W ruchach gałek ocznych, w mimice brwi, w reakcji na bodźce zewnętrzne dostrzegamy niesłychaną "człekopodobność". Nenette od niemal 40 lat jest atrakcją paryskiego ogrodu botanicznego, stając się największą "gwiazdą" placówki. Philibert nie robi nic innego, tylko przez 70 minut przygląda się zwierzęciu, zamkniętemu za oszkloną klatką.
Istota tego filmu zawiera się w relacji między obrazem a dźwiękiem. Patrząc na Nenette słyszymy kolejne głosy wycieczek zatrzymujących się przy orangutanie. Rozkrzyczane dzieci, rodziny, wycieczki - zwiedzający reagują śmiechem, chichotami, jak w cyrku. Zestawia je Philibert z relacjami pracowników ogrodu, opiekunki Nenette, lektorem czytającym encyklopedyczną informację o orangutanach, artystą tłumaczącym dlaczego orangutany są wspaniałymi modelami. Nie ma w mądrym filmie Philiberta oskarżenia: głupi ludzie patrzą na inteligentne zwierzęta. A jednak po 70-minutowym seansie nie sposób pomyśleć o tej sytuacji w inny sposób.
Odkryciem festiwalu jest dla mnie jednak "Nad morzem" Pedro Gonzaleza-Rubio. Zaczyna się ten film trochę jak autobiograficzny esej. Mężczyzna z kobietą podczas szalonej nocnej jazdy samochodem po ulicach Rzymu. Amatorska kamera. On - Meksykanin, ona - Włoszka. Potem kilka zdjęć z rodzinnego albumu. Rodzaj wstępu w stylu home movies. Dowiadujemy się, że byli ze sobą tylko chwilę - urodził im się syn Natan. Mieszka z mamą w stolicy Włoch, ojciec zaś - na meksykańskim odludziu. Kiedy przyjeżdża do Rzymu, żeby zabrać syna na wakacje, nie wiemy jeszcze, że będzie to dla chłopca rodzaj inicjacji, obrzęd przejścia, lekcja życia.
"Nad morzem" zaczyna się właściwie dopiero po kilku minutach. Ojciec i syn płyną motorówką do Banco Chichorro - unikalnej w światowej skali rafy koralowej, gdzie z pomocą dziadka budują na morzu dom na palach. Przez najbliższy czas żyć będą z dala od cywilizacji, codziennie wybierając się na połowy ryb - zarówno ojciec Natana, jak i dziadek, są rybakami. Z jednej strony mamy organiczny kontakt człowieka z naturą, z drugiej - niemal plemienną relację ojciec-syn.
Film Gonzaleza-Rubio cechuje się tą samą dokumentalną przezroczystością, którą znamy z dzieł argentyńskiego twórcy Lisandro Alonso ("La libertad"). Organiczne pomieszanie fikcji z realnością. Oto czym jest uchwycenie "prawdziwego życia"! Podążanie za naturą. Zaskakujący kontrast między skromnym życiem bohaterów filmu a niemal bajkowym krajobrazem, w którym żyją. Film Gonzaleza-Rubio można traktować jako rodzaj ekologicznego manifestu. Ma on jednak również antropologiczną wartość. Pokazuje bowiem na czym polega waga utraconej we współczesnym świecie relacji między ojcem a synem.
Cichym bohaterem "Nad morzem" jest czapla, która pewnego dnia nadlatuje do domku na palach i zaprzyjaźnia się z Natanem, który nazywa ją Blanquita. Kiedy po pewnym czasie w końcu odlatuje, chłopiec nawołujący: "Blonquita! Blonquita! Blonquita!" zdaje się krzyczeć: "Nie chcę wracać do Rzymu". Spotykamy go lekko rozczarowanego w Wiecznym Mieście w ostatniej scenie filmu, kiedy z mamą puszczają w parku mydlane bańki. Ten cudowny film kończy się w niesłychanie zwiewny sposób - pęknięciem bańki mydlanej. Pstryk, i już! Zostaje tylko to: "Blonquita! Blonquita!".
Materiały wideo z festiwalu znajdziecie tutaj!
INTERIA.PL jest patronem TOFIFEST 2010.