- Zawsze chciałam czegoś więcej, chciałam być twórcą, a nie tylko odtwórcą. Chciałam decydować o tym, jakich problemów ma dotykać sztuka - wyznaje w rozmowie z Interią wybitna polska aktorka Dorota Stalińska. Gwiazda była gościem festiwalu Tofifest w Toruniu, podczas którego pokazano krótki film z jej udziałem "Moje stare", opowiadający o miłości dojrzałych kobiet. Takiej produkcji w polskim kinie jeszcze nie było. - Każdy ma prawo do miłości i to jest jego sprawa, a nie rządu - mówi aktorka, która od lat mocno angażuje się w sprawy polityczne i społeczne w naszym kraju.
Dorota Stalińska ma na swym koncie kilkadziesiąt ról filmowych i teatralnych. Widzowie znają jej kreacje z takich filmów, jak "Krzyk", "Bez miłości", "Dziewczęta z Nowolipek", "Miłość ci wszystko wybaczy", "Seksmisja", a ostatnio "Poskromienie złośnicy" czy "Kogel mogel 4". Pojawiła się też w głośnym serialu "Kontrola".
Aktorka była gościem festiwalu filmowego Tofifest w Toruniu i w rozmowie z Anną Kempys z Interii opowiedziała o tym, czym jest dla niej aktorstwo, o wolności decydowania o tym, co się robi, wyznała, co ją denerwuje w świecie polskiej polityki, co sądzi o hollywoodzkiej poprawności w kinie, czy żałuje, że przed laty nie została w USA i czy polskie kino otwarło się na dojrzałe aktorki.
Przeczytałam w jednym z artykułów takie słowa: "Dorota Stalińska to prawdziwy wulkan na naszej polskiej scenie - kobieta pracująca, która żadnych wyzwań się nie boi. Jest aktorką, piosenkarką, scenarzystką, producentką, księgową - jak trzeba, kostiumografem". Jest pani wielozadaniowa i lubi mieć wszystko pod kontrolą?
Dorota Stalińska: - Skończyłam 1 czerwca 70 lat, a zaczęłam pracę mniej więcej 50 lat temu, w związku z tym to był trochę inny świat. Kiedy kończyłam szkołę, zaczęłam pracować w teatrze na Woli. Współtworzyłam ten teatr z grupą młodych artystów i z naszym wspaniałym rektorem, dyrektorem Tadeuszem Łomnickim. W 1976 roku była pierwsza premiera w tym teatrze. Potem były kolejne. To była dopiero wspaniała szkoła - być co wieczór na scenie z Tadeuszem Łomnickim.. Jakże wiele się od niego nauczyłam. To były świetne lata, ale... już w 1980 roku zrezygnowałam z etatu w teatrze, bo chciałam czegoś więcej, chciałam być twórcą a nie tylko odtwórcą. Chciałam decydować o tym, jaką formę ma mieć sztuka, o czym ma opowiedzieć i jakich problemów dotykać. W związku z tym postanowiłam zrobić coś, co jest tylko moje. Chciałam wziąć odpowiedzialność za wszystko.
- Gdy zaczynałam pracę, strasznie mnie drażniło to, kiedy ktoś mówił, że gra w czymś beznadziejnym. Zawsze pytałam: "To dlaczego w tym grasz?". Mamy taki cudowny zawód, że mamy prawo wyboru, możemy odmówić. Denerwowało mnie również, kiedy reżyserzy mówili: "Taki miałem świetny pomysł, ale ci aktorzy mi tego nie zagrali". Mówiłam wtedy: "Weź takich aktorów, którzy ci to zagrają i naucz się z nimi rozmawiać". Dlatego stworzyłam swój teatr, w którym byłam i nadal jestem odpowiedzialna za wszystko. Teatr, w którym ja reżyser wiem, czego mogę wymagać od siebie aktorki i w którym ja aktorka wiem, czego wymaga ode mnie reżyser. I zawsze mam tę świadomość, że jeśli coś nie będzie dobrze przyjęte, to będzie moja wina, a jeśli dobrze, to moja zasługa. Jestem zodiakalnym Bliźniakiem, który lubi panować nad wszystkim. Ale nie lubię innym narzucać swojej woli i nigdy nikogo do niczego nie zmuszam.
- W roku 1977, w rok po ukończeniu studiów po raz pierwszy przyjechałam do Torunia na Ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora OFTIA. Dlatego Toruń jest jednym z moich najukochańszych miast i miał duże znaczenie w mojej karierze. Przed laty OFTIA to był ważny festiwal, który odkrywał prawdziwe talenty, ale... przestał istnieć w 1996 roku jako konkurs - nie dlatego, że brakło pieniędzy, tylko z powodu braku kandydatów. Dzisiaj młodzież woli dostać się do serialu czy reklamy, bo to nie wymaga wysiłku, a tworzenie indywidualnego przedstawienia, wzięcie całej odpowiedzialności na siebie nie jest takie proste. To jest najtrudniejsza forma naszego pięknego zawodu.
- W 1977 roku przyjechałam do Torunia ze sztuką "Tabu" według Jacka Bocheńskiego. Wiedziałam, że kiedyś robiła to Kalina Jędrusik. Zachwyciłam się tą opowieścią, napisałam scenariusz, uszyłam sobie kostium (podczas studiów zarabiałam szyciem) i zagrałam to przedstawienie. I dostałam nagrodę za debiut. Po roku przyjechałam ze "Żmiją", za którą otrzymałam główną nagrodę i którą gram nadal od tych 45 lat. Teraz bardzo chciałabym ją zagrać w grudniu (w 45. rocznice premiery) w Teatrze Horzycy w Toruniu, bo tu właśnie miałam zaszczyt prezentować ją po raz pierwszy dla tak dużej widowni w nagrodę za główną nagrodę festiwalu. To było dla mnie wielkie przeżycie i początek niezwykle bogatej i prawdziwie indywidualnej teatralnej drogi. Potem było jeszcze przedstawienie "Utracona cześć Katarzyny Blum" i kolejne: "Smak życia", "Nadzieja", "Zgaga", ale to już w ramach spotkań a nie konkursu. Monodramy to była dla mnie największa i najtrudniejsza szkoła tego pięknego zawodu, jakim jest aktorstwo.
- W tamtych czasach, gdy na deskach teatru występowało wielu aktorów jednocześnie, ja przemierzałam Polskę wzdłuż i wszerz sama jedna. Pakowałam do samochodu kostium, rekwizyty i występowałam w przeróżnych miejscach, często kompletnie nieprzystosowanych. Byłam tam, gdzie nigdy nie widziano żywego aktora. Reakcje ludzi były wzruszające. Mam nadzieje, że zdążę to kiedyś opisać.
Pisano o pani, że jest aktorką Barbary Sass, bo zagrała w kilku jej filmach i dostała za te role wiele nagród w Polsce i za granicą, m.in. w San Sebastián za film "Krzyk". Na spotkaniu po projekcji filmu "Moje stare" powiedziała pani, że podobne porozumienie poczuła przy współpracy z Nataszą Parzymies, autorką "Kontroli". Co panią ujęło w tej młodej reżyserce?
- Zanim zacznę opowiadać o Nataszy, która jest bardzo młodą osobą, wspomnę jeszcze, że przez ostatnie parę lat miałam przyjemność trzykrotnie pracować ze wspaniałą reżyserką Anną Wieczur. Wspólnie zrobiłyśmy trzy filmy: "Koniec świata czyli Kogel Mogel 4", "Poskromienie złośnicy" i film, który tej jesieni wejdzie do kin "Uwierz w Mikołaja". I robimy następne. Basia Sass wyreżyserowała te wielkie tytuły ["Bez miłości", "Debiutantka", "Krzyk", "Historia niemoralna" - red.], które tworzyły początek mojej filmowej drogi. Po wielu latach zetknęłam się z Anią Wieczur, która ma tę samą zdolność czerpania z aktora i współtworzenia z aktorem postaci. A teraz jest Natasza z trzeciego pokolenia reżyserek, z którymi współpracuję. Cieszę się, że pojawiła się tak młoda, dojrzała emocjonalnie i artystycznie osoba.
Mówiła pani, że "Kontrola" to ważny serial i "dobrze, że powstał teraz, gdy wokół tyle nietolerancji i nienawiści". "Moje stare", które powstały w Warszawskiej Szkole Filmowej, idą tym tropem - to film w polskim kinie na temat nieoczywisty, jakiego wcześniej nie było.
- "Moje stare" idą nawet dalej. Gdy Natasza zwróciła się do mnie z propozycją zagrania w "Kontroli" - a nie wiedziałam, co to jest - poprosiłam, żeby zadzwoniła do mnie i powiedziała, dlaczego chce wykorzystać mój talent tylko w jednej scenie. Byłam ciekawa, czyj to pomysł - producenta czy reżysera? Natasza ujęła mnie sposobem rozmowy. Czułam, że rozmawiam z człowiekiem, który dokładnie wie, o co chodzi i dlaczego chce mnie zaprosić. Kiedy obejrzałam "Kontrolę", zachwyciłam się zdolnością Nataszy do pokazania emocji bez słów, które niosą ogromny ładunek emocjonalny. Mało tego, nasza współpraca nałożyła się na czas potwornej homofobii w Polsce. Gdy powstawał trzeci i czwarty sezon "Kontroli", sejm ustalał strefy wolne od LGBTQ+. Wtedy ja - serialowa Maria Fokus, emerytowana księgowa i wdowa - udzielałam ślubu takiej właśnie parze. To było dla mnie symboliczne, że w tym samym dniu, kiedy ci podli, mali ludzie chcą zawłaszczyć cudzą wolność, my mówimy NIE. Natasza bardzo mnie wtedy ujęła, bo zgodziła się na moją propozycję, żeby do sceny z udzielaniem ślubu dopisać przemowę Marii Fokus. Wspólnymi siłami powstał piękny tekst, mówiący o tym, żeby nigdy nie wątpić, że macie prawo i jesteście wolni.
- Od lat jako osoba heteroseksualna walczę o to, żeby ludzie mieli równe prawa. Jeden rodzi się taki, drugi inny i każdy ma prawo do miłości, to jest jego sprawa, a nie rządu. Film "Moje stare" - film o miłości dojrzałych kobiet - jest jakąś tego konsekwencją i przesłaniem do młodych ludzi. To zdanie, które w filmie do Zosi [Dorota Stalińska - red.] mówi Ania [Dorota Pomykała - red.], w geście przytulenia: "Przepraszam, że całe nasze życie nie mogło tak wyglądać" - jest przestrogą dla młodych ludzi, żeby szli za głosem serca, żeby nie rezygnowali z tego, co mają w duszy w imię przyjętych konwenansów.
Co pani myśli o tym, że wprowadza się zasady - szczególnie w USA - żeby bohaterów homoseksualnych grali aktorzy homoseksualni, a heteroseksualnych - aktorzy heteroseksualni? Czy nie wylewamy dziecka z kąpielą? Czy to nie zdolności powinny być najważniejsze?
- Jestem wrogiem takich dziwnych zasad, takiego obowiązku. W sztuce nie ma demokracji i nie może być! Są wybitni aktorzy, średni aktorzy, potrzebni aktorzy i statyści. Nie można narzucić twórcy, co ma zrobić. I kogo angażować. Dla mnie to absolutnie nielogiczne. Nie ma znaczenia jakiej orientacji seksualnej jest aktor. Ważne jest jak zagra daną postać. Prawdopodobnie trudniej jest zagrać osobie heteroseksualnej osobę homoseksualną, ponieważ nie zna się swoich reakcji, emocji w takich sytuacjach. Z drugiej jednak strony na tym przecież polega zawód aktora - żeby zagrać mordercę nie trzeba kogoś zamordować. Uczę młodzież, że bycie aktorem polega na tworzeniu postaci, w której emocje i odruchy widz uwierzy. Kiedy grana postać płacze, bo boli ją wątroba, to tak ma płakać, żeby widz wierzył, że ją boli . Ale to bynajmniej nie znaczy, że grającego te postać aktora ma rzeczywiście boleć wątroba. A więc nie przesadzajmy... Mamy tendencję do przesady. Hollywood też ją ma - poprawność, która jest narzucona nie jest poprawnością.
W ostatnich dwóch, trzech latach aktorki 60+ dostały za swoje role sporo nagród: najwięcej Dorota Pomykała za "Kobietę na dachu", ale również Maria Pakulnis za film "Johnny", wcześniej Dorota Kolak za obraz "Zabawa zabawa". Myśli pani, że polskie kino otwarło się na dojrzałe aktorki?
- Tych filmów jednak nie ma zbyt dużo. Dobrze, że się pojawiają i zwracają uwagę, że dojrzała aktorka może stworzyć coś fantastycznego, zarówno dla widza starszego, jak i młodszego. Cieszę się, że Dorotka Pomykała dostała te nagrody. I cieszę się nagrodą Marysi Pakulnis - bo to są świetnie zagrane role w świetnych filmach.
- Największym sukcesem "Moich starych" jest to, że publiczność wzrusza się tą opowieścią. Projekcja filmu na Tofifeście jest trzecią, na której jestem obecna. Zależy mi, żeby zobaczyć reakcje publiczności. Za każdym razem zarówno starsi, jak i młodzi wychodzą i mówią, że mają zaciśnięte gardło. To jest największy sukces.
W latach 90. była pani w USA i choć miała szansę tam zostać, wróciła jednak do Polski. Nie marzyła się pani kariera w Hollywood?
- Zagrałam dużą rolę w amerykańskim filmie "Hanna's War" i byłam w nim również kaskaderem konnym - robiłam naprawdę najtrudniejsze sztuki. Menahem Golan, który był wtedy jednym z ważnych producentów, powiedział, że mogę zostać, choć nie może mi zagwarantować takiej pozycji, jaką miałam w Polsce - było to niemożliwe ze względu na język, akcent. On sam miał polskie korzenie i mówił: "Ja jestem trochę nie stąd". Ale we mnie tkwiło takie przekonanie, że jestem tu w Polsce potrzebna ludziom, że ja tu muszę grać. Ten zawód to jest misja, uczenie ludzi mówienia o rzeczach ważnych, postrzegania rzeczy ważnych i odczuwania rzeczy ważnych. Nie miałam takiego konceptu, żeby zostać za oceanem, więc wróciłam. A dziś, w obliczu tego, co PiS zrobił w naszym kraju, po trzydziestu dwóch latach pierwszy raz pomyślałam, że może szkoda, że nie zostałam w Stanach, bo mój syn mógłby mieć może lepsze życie.
Powiedziała pani w jednym z wywiadów: "Moim obowiązkiem jest krzyczeć w słusznych sprawach". Byłam świadkiem pani zaangażowania podczas jednego ze spotkań Stowarzyszenia Filmowców Polskich w kinie Kultura w Warszawie. Proponowała pani, aby zorganizować pikietę pod Pałacem Prezydenckim, bo rząd nie wdrożył dyrektywy unijnej i platformy streamingowe wciąż nie płacą tantiem polskim twórcom. Uważa pani, że trzeba walczyć o ważne sprawy? Czuje się pani aktywistką?
- Nasze środowisko jest bardzo niespójne. Nigdy nie zebraliśmy się wszyscy razem w słusznej sprawie. Mamy Gildię Reżyserów, Gildię Scenarzystów, a teraz nawet Gildię Kobiet w kinie. A ja pytam te kobiety, które mają pretensje o to, że jest za mało kobiet na ekranie, ile z nich napisało dla kobiet scenariusz, ile zaangażowało głównie kobiety do grania i do obsługi - jako operatora, oświetleniowca, kierownika planu? Więc nie bądźmy hipokrytami. My jako środowisko jesteśmy niesolidarni, bo ego każdego twórcy jest często przeszkodą, żebyśmy się zebrali i wspólnie zaprotestowali. A jeśli nie protestujemy, dajemy przyzwolenie. Jeśli nie protestujemy, mamy to co mamy.
Czy pracuje pani teraz nad jakimiś nowymi filmami?
- Tak, w najbliższym czasie rozpoczynam zdjęcia do kilku filmów, ale nie mogę jeszcze o tym mówić. A tymczasem można nadal na Netflixie obejrzeć "Kogel Mogel 4" i bardzo fajną komedię romantyczna "Poskromienie złośnicy" - oba filmy z moimi fajnymi dużymi rolami. We wrześniu wejdą do kin "Chłopi" - piękna, malowana produkcja, gdzie gram postać Jagustynki. A na jesieni w kinach pojawi się cudny, familijny, świąteczny film "Uwierz w Mikołaja". No i nieustająco zapraszam państwa do Teatru 6. piętro w Warszawie na cudny wodewil Hemara "Piękna Lucynda" - gramy co miesiąc po parę przedstawień do końca następnego roku i dalej.