Reklama

Szymon Hołownia pomaga dzieciom

Każdą chwilę wykorzystuje na to, by pomagać innym. Między castingami do kolejnej edycji "Mam talent!", Szymon Hołownia opowiada o swojej fundacji oraz zdradza, czego nauczył się od afrykańskich maluchów.

Ile w tej chwili ma pan dzieci?

Szymon Hołownia: - Ponad dwieście. Żartuję czasem, że jestem "samotnym ojcem 260 dzieci", ale liczba mojego potomstwa szybko się zmienia. Co tydzień do sierocińca w Kasisi przywożone są nowe maluchy. Niektóre trafiają do adopcyjnych rodzin albo opiekę nad nimi decyduje się podjąć ich dalsza rodzina.

Zna pan je wszystkie?

- Nie znam jeszcze po imieniu wszystkich naszych podopiecznych. Rozpoznaję koło setki dzieciaków. Znam, czasem niezwykle poruszające, historie życia połowy z nich. Nie mogę się doczekać, kiedy pojadę do Kasisi na dłużej, będę miał czas nie tylko na załatwianie domowych spraw, ale i na wsłuchanie się w ich opowieści.

Reklama

A jak to się stało, że serce zostawił pan właśnie w Kasisi?

- Bo to najszczęśliwsze miejsce na Ziemi! Mimo że dzieciaki, zanim tu trafiły przechodziły czasem piekło (rodziły się w szpitalnych toaletach, na przystankach autobusowych, były porzucane w sklepach, znajdowane na ulicy, nie leczone, mimo zdiagnozowanego AIDS), są bardziej pogodne, szczęśliwe, radosne od wielu znanych mi europejskich milusińskich. Nie lubimy nazwy "sierociniec", to dom, w którym oddycha się miłością. Wszyscy, którzy nas odwiedzają widzą, że Kasisi jest oazą szczęścia nawet dla naszych trzech psów - Belli, Mai i Freda, które całymi dniami wylegują się, by w nocy chronić nas przed kobrami i mambami.

Kasisi zmieniło pana?

- Na pewno. Za każdym razem, gdy tam jestem przypominam sobie, że choć umiem pracować, warto by też było nauczyć się żyć. Ja się tam uczę rozmawiać z ludźmi. W Kasisi nikt na nikogo nie krzyczy, nikt na nikim niczego nie wymusza. Najtrudniejsze rzeczy mówione są z miłością, co sprawia, że człowiek od razu to przyjmuje. Mieszkańcy Kasisi nie walczą ze sobą, a o siebie nawzajem. Uczą mnie budować, a nie wciąż z kimś się zmagać.

Zakładając fundację był pan przygotowany na to, że przyjdzie się mierzyć z czymś tak trudnym jak odchodzenie dzieci?

- Znaczna część naszych dzieciaków jest chora. Ma HIV, AIDS, gruźlicę, wady wrodzone. Śmierć wszędzie jest częścią życia i nie inaczej jest w Kasisi. Pociesza nas to, że jeszcze parę lat temu w Kasisi umierało rocznie kilka dzieciaków, dziś śmierć odwiedza nas może raz do roku. Jasne, że są wtedy łzy, kto normalny jest w stanie przejść obojętnie nad śmiercią dziecka? Siostry, ale i my, którzy z nimi współpracujemy, staramy się jednak pamiętać, że jesteśmy tam dla tych dzieciaków. Naszym zadaniem jest być z nimi, gdy się bawią, ale też trzymać za rękę, gdy odchodzą. Robimy wszystko, by do ostatniego tchu żyły "na maksa".

- W naszej domowej klinice, House of Hope, mamy Kaplicę Odpoczynku, malutkie pomieszczenie, gdzie kładziemy ciało dziecka przed pogrzebem. Gdy przyjechałem do Kasisi pierwszy raz, to było jedyne klimatyzowane pomieszczenie w całym domu. Dziś zadbaliśmy o to, by dla komfortu naszych małych pacjentów "klima" była w każdej szpitalnej sali. Chcemy, by lepiej żyli. Gdy będą musieli odejść, będziemy z nimi, by umierali kochani, zadbani, potrzebni.

Na czym dokładnie skupiają się działania fundacji?

- Fundację założyłem, by świat dowiedział się o Kasisi, o tym żywym dowodzie na to, że miłość jest lekarstwem na cierpienie. Chciałem też ulżyć siostrom w sprawach organizacyjnych, bo utrzymanie tak dużej instytucji, zapłacenie rachunków za lekarzy (w Zambii nie ma bezpłatnej opieki zdrowotnej), za jedzenie, za pracę pracowników, spędzało im sen z powiek.

- W ciągu roku udało nam się zrealizować kilka dużych projektów, najbardziej dumny jednak jestem z tego, że dzięki dwóm projektom "Adopcji Serca" i naszemu internetowemu "spożywczakowi" - "Spiżarni", udaje się co miesiąc wzbogacać dietę dzieciaków i dać siostrom poczucie, że nie muszą się już zastanawiać, czy kupić chleb, czy lekarstwa. Wystarcza nawet na spełnianie drobnych marzeń naszych dzieci, które ostatnio zabraliśmy na wycieczkę, by oni - mieszkańcy Afryki - po raz pierwszy mogli zobaczyć na żywo słonia albo zebrę.

Słyszy pan czasem: "w Polsce jest przecież tyle biednych dzieci..." Co pan myśli, słysząc podobne komentarze?

- Słyszę to non stop, a ponieważ wiem, że najgłośniej krytykują ci, którzy sami nic nie robią, zawsze odpowiadam to samo: jeśli ktoś zna jakieś polskie głodne dzieci, natychmiast powinien im pomóc! W niczym mu nie przeszkadzam! Ja proponuję czysty układ: chcesz zobaczyć cuda? Daj mi miesięcznie tyle, ile wydajesz na papierosy, kilka gazet czy kawę. Jeden lajk na fejsbuku... A ja ci pokażę, jak niesamowicie zmienia się przez to świat, jak konkretnie, szybko, krok po kroku, zmieniasz życie kilkuset maluchów, które wcale nie są mniej ludźmi przez to, że mieszkają dalej niż kilometr od mojego domu.

Rozmawiała Ewelina Kopic.

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy