Pierwszy "apartament" Beaty Tadli
Gdy Beata Tadla, jako początkująca dziennikarka, przeprowadziła się z rodzinnej Legnicy do Warszawy, wynajęła 20-metrową kawalerkę na Ursynowie. Zanim umeblowała swoje gniazdko, przez kilka tygodni spała na podłodze.
W swojej książce "Czego oczy nie widzą" Beata Tadla wspomina, że jej start w Warszawie był trudny. Do stolicy przyjechała z bazarową torbą w kolorowe pasy. W środku były: śpiwór, uszyty przez mamę patchwork, ręcznik, elektryczny budzik i metalowy kubek do wody. Z czasem z Legnicy dotarły do niej inne potrzebne rzeczy.
"Rodzice pożyczyli od znajomego starego żuka i przywieźli mi zawartość mojego pokoju z legnickiego mieszkania - regał, szafę i kanapę. Dostałam też ich starą pralkę, od wujka telewizor, a od cioci podrdzewiałą, ale ciągle działającą lodówkę, którą pomalowałam na zielono. Meble pociągnęłam farbą lawendową. Białą ścianę zakryłam parawanem - skonstruowanym przez tatę i wypełnionym pstrokatą materią przez mamę. Chyba musiałam się wtedy otoczyć kolorami, szarzyzna działała na mnie depresyjnie" - pisze w swojej biografii.
Tadla i tak spędzała w mieszkaniu niewiele czasu, gdyż praca w radiu pochłonęła ją bez reszty. Jej pierwsza pensja wyniosła 500 zł, czyli dokładnie tyle, ile musiała płacić za czynsz.
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***