Reklama

Maciej Woroch: Dziennikarz "wyjazdowy"

Wojny w Iraku i Afganistanie, a ostatnio rewolucja w Libii... - reporter "Faktów" jest tam, gdzie zwrócone są oczy świata. Nam zdradził, jak wyglądają kulisy jego pracy.

Jakie to uczucie być w centrum wydarzeń?

Maciej Woroch: - Niesamowite. Za każdym razem, gdy mogę z bliska oglądać, jak "dzieje się historia" i przeżywać ją, będąc na miejscu, czuję się wyróżniony i spełniony. To taka dziwna mieszanina strachu, niepewności, dobrych i złych emocji.

Jakie sceny najmocniej wryły się w pana pamięć?

- Wiele, bardzo wiele. Pamiętam zamach na Al Hakima w Iraku. Mieliśmy mieć z nim wywiad, spóźniliśmy się, bo trudno było przepchać się przez tłum. Miał czekać przy samochodzie. Nas nie było, on wsiadł i... chwilę później zginął. Potężna eksplozja zniszczyła kilka budynków w Nadżafie, zginęło kilkadziesiąt osób. Z niego zostało pióro i pierścień...

Reklama

- Mam też w pamięci pozytywne sceny. Jedne z najżywszych to ostatni pobyt w Libii, przyglądanie się, jak mieszkańcy Trypolisu świętują wolność. Ich emocjami łatwo było się zarazić, więc razem z operatorem i naszymi libijskimi przewodnikami tańczyliśmy i śpiewaliśmy!

Czy nadal odczuwa pan strach, jadąc w "gorący" region? Czy może po latach takiej pracy człowiek przestaje się bać?

- Ten, kto przestaje się bać, jest głupcem. Każdemu wyjazdowi towarzyszy pośpiech, bo decyzje zapadają na gorąco. Najczęściej pakując się, wciąż kontroluję, co się dzieje, patrzę na ekran telewizora i w internet. Dzwonię do znajomych na miejscu. Pojawia się stres związany z podróżą: w którym miejscu przekroczyć granicę, jak umówić kierowcę, kiedy zorganizować pieniądze, ile sprzętu zabrać i jakiego?

- W czasie tego zamieszania nie ma czasu na myślenie o strachu, ale on jest. Dopiero po wejściu na żywo w "Faktach" przychodzi refleksja: tyle rzeczy mogło się nie udać, mogli nas złapać, ostrzelać... Uważam, że trzeba się bać, bo strach dobrze robi na zdrowy rozsądek w niebezpiecznych miejscach. Oby tylko wzmacniał czujność, a nie paraliżował.

Czasem nam, tu na miejscu, wydaje się, że dziennikarze mają wydzielone jakieś specjalne, bezpieczne miejsce...

- Coś takiego nie istnieje! Jesteśmy skazani na siebie. Nasza siła tym, że większość "wyjazdowych dziennikarzy" ma doświadczenie i że znamy się i wspieramy. W Libii wiadomo było, że po dotarciu do Trypolisu trzeba jechać do jednego z hoteli, bo tam miała być większość kolegów. Nie zawsze tak jest. W czasie wojny w Iraku, jadąc za linią frontu, spałem w samochodzie, czasami przygarniali nas Irakijczycy, a wtedy można było nawet się umyć... Po drodze do Trypolisu spaliśmy w Nalut u libijskiej rodziny, która podzieliła się z nami kawałkiem podłogi, a później pomogła dostać się do Trypolisu.

Zaczynał pan w małym radiu...

- W małym, lokalnym i studenckim. Nauczyłem się tam, że liczy się treść i forma. Zawsze najbardziej interesowały mnie sprawy międzynarodowe. Później... To już samo poszło - większa ogólnopolska stacja radiowa, w której jako jedyny miałem wizę do Iraku. Puścili mnie tam, a że dałem radę, to jeżdżę po świecie do dziś.

Rozmawiała Anna Janiak

Najlepsze programy, najatrakcyjniejsze gwiazdy - arkana telewizji w jednym miejscu!

Nie przegap swoich ulubionych programów i seriali! Kliknij i sprawdź!

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: wojny | Tam | Fakty | TVN SA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy