Reklama

Maciej Dowbor: Nie ma czasu na celebrację

"To był koniec marzeń o Mikołaju" - mówi Maciej Dowbor i wspomina, gdy jako dziecko odkrył w domu babci szafę pełną prezentów. Prezenter opowiada też o wileńskich specjałach, które znajdują się na jego świątecznym stole i przyznaje, że ceni swoją sylwestrową pracę.

Jak spędza pan święta Bożego Narodzenia?

Maciej Dowbor: - Akurat w tym roku będę spędzał je u mojej mamy. Moje święta zawsze determinowane są sylwestrowym szaleństwem związanym z pracą w ostatnim dniu starego roku. Praktycznie zaraz po świętach jesteśmy już w trasie. To powoduje, że nie mamy szansy jakoś specjalnie ich celebrować, tak jak robi to część osób, które jak w tym roku dobrze pokombinują, to są w stanie nie chodzić do pracy przez aż trzy tygodnie.

Są jakieś nietypowe tradycje świąteczne w pana domu?

Reklama

- Druga część mojej rodziny - ze strony ojca - pochodzi z Wilna i tam mamy może nie tyle co tradycje, ale tradycyjne potrawy właśnie z tamtego rejonu. W Polsce je się kutię, a u nas to jest coś takiego, co jest makiem na mleku z bakaliami. To są też specjalne pierogi - nie gotowane, ale zapiekane. W środku mają jarski farsz z kapusty i grzybów. To zawsze kojarzyło mi się z wileńskimi klimatami.

Pamięta pan, jak dowiedział się prawdy o św. Mikołaju?

- Do dzisiaj (śmiech). Mianowicie moja babcia - mama mojego ojca, która zawsze była odpowiedzialna za organizację imprezy wigilijnej, jako osoba świetnie zorganizowana, zawsze miała przygotowane prezenty z dużym wyprzedzeniem. Zwłaszcza, że to była głęboka komuna, więc te podarki naprawdę się zdobywało. Któregoś razu bawiąc się u babci - a dużo czasu u niej spędzałem jako dziecko - odkryłem szafę, w której były wszystkie prezenty i to był koniec marzeń o św. Mikołaju.

Jak pan na to zareagował - zdziwieniem, płaczem?

- To było raczej zainteresowanie w stylu: "O, jakie fajne rzeczy babcia przygotowała w tym sezonie".

A pana pięcioletnia córeczka wierzy w św. Mikołaja czy już się domyśla prawdy?

- Wierzy, nawet wysyłamy do niego listy. Na razie udaje nam się trzymać to w tajemnicy.

Przebiera się pan za św. Mikołaja?

- W zeszłym roku chyba nie było takiej sytuacji, ale raz czy dwa razy faktycznie zrobiliśmy inscenizację. Nie do końca przyniosły one pożądany skutek, bo nie sposób było nie zauważyć, że to ja się przebrałem. Ale oczywiście bierzemy udział w tym obrzędzie, w tej inscenizacji i mistyfikacji. Natomiast podejrzewam, że to tylko kwestia czasu, gdy córka pozna prawdę, bo dzisiaj dzieci mają duże możliwości przekazywania sobie różnych informacji. Pewnie prędzej czy później jakiś cwany starszy kolega zedrze z niej resztki naiwności i okaże się, że Mikołaja jednak nie ma, a prezenty to sprawka rodziców.

Wspomniał pan na początku o sylwestrowym szaleństwie związanym z obowiązkami zawodowymi, bo od kilku lat ostatni dzień roku spędza pan pracując. Czy pamięta pan jeszcze sylwestra ze znajomymi?

- Tak, ale to było jakieś dziesięć lat temu... Natomiast bardzo sobie cenię swoją sylwestrową pracę - tę atmosferę, emocje, ogrom całego przedsięwzięcia i jego skalę, bo nie często ma się okazję stawać przed tak wielką publicznością - często przekraczającą 100 tysięcy ludzi. Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, że są też miliony ludzi przed telewizorami, ale tego się nie odczuwa. Interakcja, zabawa jest z tą publicznością, która jest na miejscu. Naszym zadaniem jest przenieść tę atmosferę na ekrany telewizorów.

Rozmawiała Paulina Persa (PAP Life).

Nie przegap swoich ulubionych filmów i seriali! Kliknij i sprawdź nasz nowy program telewizyjny!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL/PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama