Joanna Brodzik: Jestem typem prymusa
Joanna Brodzik opowiada o pracy na planie "Nie rób scen", o tym, czy myśli o trzecim dziecku, co planuje z Pawłem Wilczakiem i jak zareagowałaby na propozycję kontynuacji "Kasi i Tomka".
W życiu prywatnym robi pani sceny?
Joanna Brodzik: - Oczywiście! I to spektakularne! Taka na "dziesiątkę" to wytłuczony serwis.
Nie szkoda pani?
- Nie, nerwy są bezcenne, rozładowanie stresu usprawiedliwia stratę naczyń kuchennych. Nie ma co się ograniczać.
Racja. Grana przez panią Anka nie jest perfekcyjna, a pani?
- No, niestety, jestem typem prymusa. Staram się wykorzystać swoją dojrzałość, żeby trochę mniej poważnie traktować wszystkie elementy rzeczywistości i popuścić sznurki, które usiłuję trzymać. Ale to nie jest łatwe. Mam ogromne szczęście, że spotykają mnie na mojej drodze zawodowej takie przygody, jak ta z Anką. Myślę sobie, że wezmę od niej trochę dystansu do rzeczywistości, dzięki czemu i mnie, i moim bliskim będzie się ze mną łatwiej żyło.
A jak wam się żyje na planie - bardzo kobiecym, dodam?
- Ta sytuacja z przyjaciółkami, które nie zawsze są miłe, ale zawsze powiedzą prawdę, jest mi bardzo bliska. Poza tym z dziewczynami bardzo szybko złapałyśmy świetny kontakt. Dobrze nam się razem gra.
I łatwo was lubić. Macie dystans do siebie i poczucie humoru, nie jesteście idealne...
- Bardzo fajnie się takie postaci gra. To ogromna przyjemność móc pozwolić sobie na błędy bez ryzyka ponoszenia konsekwencji. Moja postać może popełniać różnego rodzaju faux pas i popadać w sytuacje, które pewnie nie byłyby dla mnie przyjemne, gdyby zdarzyły się w realu. Nie tylko ja, ale i widzowie będą mogli dzięki temu przejrzeć się w krzywym zwierciadle i wpuścić trochę powietrza w swoje życie, dać sobie trochę dystansu. I powiedzieć sobie: "Uff, ja też tak mam!". Ulżą przy okazji swoim mężom, żonom, dzieciom i rodzinom.
Gra pani matkę małej dziewczynki - jak wam się razem pracuje?
- Chyba po raz pierwszy aż tyle gram z dzieckiem. Zosia jest niezwykle dzielna, jest maleńka, ma 4 latka, ale dobrze sobie radzi ze stresem, jaki wiąże się z planem filmowym. Ale też, z czego jestem bardzo dumna i co mnie cieszy, szybko zaakceptowała zarówno mnie, jak i Wojtka Solarza. Nazywa nas filmową mamusią i filmowym tatusiem, i ma do nas dużo sympatii i zaufania. To jest niezwykle ważne. My się też staramy, żeby jej tej przyjemności z grania nie popsuć. Mnie jest może łatwiej, bo sama mam już dzieci, ale Wojtek wykonuje fantastyczną pracę jako filmowy tata.
Pani synowie nie są zazdrośni?
- Polubili serialową Lilkę. Dopytywali tylko, czy na pewno pozwalam jej jeść tyle lodów, czy tylko na niby...
Nie pomyślała pani, że może chciałaby mieć córeczkę?
- Dzięki serialowi mam cudowną okazję, żeby w bezkarny sposób mieć córkę, którą o określonej porze mogę oddać! To jest jeden z plusów mojego zawodu.
Zanim powstał serial, sporo się mówiło, że zagra w nim pani razem z Pawłem Wilczakiem. Jak reagowaliście na te plotki?
- Rzecz wzięła się z tego, że cały czas pracujemy nad naszym wspólnym projektem. Mam nadzieję, że wkrótce dojdzie on do skutku. Na razie nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów. Oboje jesteśmy już bardzo długo aktywni zawodowo i wszelkiego rodzaju spekulacje na nasz temat nie robią na nas żadnego wrażenia. Robimy swoje.
Nie czuliście presji?
- Nie, chociaż rzeczywiście sporo ludzi o tym mówiło. Mam nadzieję, że nasz wspólny projekt się uda, bardzo nam na tym zależy. Serial trochę opóźnia naszą pracę, ale wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Mam nadzieję, że ta energia, którą zbieram dzięki Ance, zaowocuje przy następnym projekcie.
Jak byście państwo zareagowali, gdybyście dostali propozycję kontynuacji "Kasi i Tomka"?
- Trudno mi powiedzieć, musielibyśmy taką propozycję dostać. To jest niezwykłe, że po 11 latach od realizacji tego serialu on wciąż sprawia komuś przyjemność i wciąż jest oglądany. Znaczy, że zrobiliśmy dobrą robotę.
Rozmawiała Ewa Gassen-Piekarska.