Jarosław Gugała: Dziennikarz, dyplomata, piosenkarz
Prawdziwy dziennikarski autorytet i osobowość telewizyjna, wielokrotnie nominowany do Telekamer Tele Tygodnia. Człowiek wielu talentów - językowych (skończył iberystykę), muzycznych (gra na fortepianie i śpiewa w Zespole Reprezentacyjnym), dyplomatycznych (był ambasadorem w Urugwaju)...
Od początku roku doszły panu nowe obowiązki zawodowe. Nie jest pan tylko szefem "Wydarzeń", ale dyrektorem pionu informacyjno-publicystycznego Polsatu. Jak Pan się czuje na stanowisku funkcyjnym?
Jarosław Gugała: - W moim przypadku to jest trochę przekleństwo. Jestem dziennikarzem i zawsze chciałem być tylko i wyłącznie nim. Ci, którzy pragną władzy myślą, że jestem szczęściarzem i mi zazdroszczą. Dla mnie jednak jest to tylko dodatkowy obowiązek, który odciąga mnie od tego, co jest moim powołaniem. Nie mogę się w pełni poświęcić dziennikarstwu, bo muszę się zająć czymś, co nazywam "urzędoleniem". Dużo fajniej mieć partnerskie relacje, niż być szefem. Władza to dla mnie po prostu obowiązek, w związku z tym bilans mojego awansu określiłbym jako ambiwalentny.
Jakim Pan jest szefem?
- Staram się być starszym kolegą, który ma te same problemy, co inni. Jestem takim trochę grającym trenerem. Nie korzystam z atrybutów władzy, ale pobłażliwy jestem do pewnego momentu. Uważam, że na dłuższą metę nie da się zagonić ludzi batem do roboty, jednak z wiekiem przekonuję się, że nie wszyscy mają wystarczająco wysoki poziom dojrzałości, aby bez bata dobrze wykonywać pracę. Są ludzie, którym nic nie trzeba mówić i bez tego zawsze się starają. Są też tacy, których jeśli się nie szturchnie, to będą pracowali źle. Ale trzeba pamiętać, że niektórych taka reprymenda może zniszczyć. Na nich jedyną metodą jest chwalenie.
Praca dla dobrego psychologa...
- Tak (śmiech). Zawsze zakładam, że każdy człowiek ma dobrą wolę. To jest dla mnie słowo klucz i podstawa funkcjonowania każdej grupy. W szkole byłem w sportowej klasie, znałem swoje miejsce. Nie ja byłem w tym wszystkim najważniejszy, radość dawało mi uczestniczenie w pewnej wspólnocie. Ale okazuje się, że większość myśli w kategorii - ja i reszta świata. Niestety, moje przekonanie, że wystarczy się odwołać do czyjejś dobrej woli jest często naiwne. Żal mi takich ludzi, ale nie mogę już ich zmienić.
Zdarzyło się panu kogoś źle ocenić?
- No pewnie. Wiele razy. W tych sprawach obserwuję kobiety, mają to coś, co faceci zatracili - zmysł rozumienia języka ciała. Często jest to nazywane kobiecą intuicją. One wiedzą, czy ktoś ma dobre, czy złe zamiary. Cóż, my jesteśmy kompletnie ślepi na te sygnały. Więc jeśli chcę się zorientować, czy dana osoba jest OK - jeśli chodzi o mężczyzn - to liczę na panie. Ale opieranie się na ich opinii na temat innych kobiet jest, nazwijmy to, kontrproduktywne (śmiech). To są moje domorosłe uwagi na temat teorii zarządzania z punktu widzenia psychologii zakładowej.
Kiedy pan zrozumiał, że chce być dziennikarzem?
- Zacząłem studia w 1978 r. Był kryzys, w latach 80. powstała Solidarność. Zachłysnęliśmy się wolnością, a potem to zostało stłamszone i nastało dziesięć straconych lat. Lat smutku, szarości i okropnego systemu, który niszczył ludzi. Wtedy nie było żadnych perspektyw na to, aby być dziennikarzem. Zajmowałem się, mówię to zawsze z ironią, jedyną rzeczą, która się wtedy dobrze rozwijała, czyli pieśnią protestu. Miałem zespół, śpiewaliśmy piosenki polityczne i z tego się utrzymywałem. W 1989 r., kiedy stary system zaczął się sypać, z kolegami stwierdziliśmy, że teraz każdy idzie własną drogą, a jeśli czas pozwoli, to się będziemy bawić w zespół. Zgłosiłem się na konkurs do "Wiadomości", przyjęli mnie i od tamtej pory, czyli od 1990 r. pracuję jako dziennikarz.
Z przerwą na dyplomację...
- Tak, ale to było później, w 1999 roku. Wyjechałem na ponad cztery lata na placówkę do Urugwaju. Skończyłem iberystykę na Uniwersytecie Warszawskim, tak że był to dla mnie powrót do korzeni. Zdecydowałem się na wyjazd również ze względu na dzieci. Były w takim wieku, że mogły z tego skorzystać. Śmieję się, że dostały w prezencie od taty dwa języki obce - hiszpański i angielski, bo chodziły do brytyjskiej szkoły.
Nie myślał pan, aby do tego wrócić?
- Rodzice są w takim wieku, że nie chciałbym wyjeżdżać i zostawiać ich z dala od siebie. Poza tym moje dzieci wchodzą w dorosłe życie, mogę się im jeszcze przydać. Na chwilę obecną wyjazd nie wchodzi więc w rachubę, ale może kiedyś...
Wspomniał pan o dzieciach... Bardzo trudno jest się czegoś dowiedzieć o pana życiu prywatnym.
- Kiedyś postanowiłem, że nie wpuszczam mediów do swojego życia. Za każdym razem, kiedy troszeczkę uchyliłem drzwi do prywatności, żałowałem.
Specjaliści od PR nie podpowiadają, żeby ocieplić wizerunek, pokazać się z dziećmi, żoną?
- Podpowiadają, ale ja buduję swój wizerunek na innych wartościach niż obecność w kolorowych pismach. Z psem się raz pokazałem i myślę, że to wystarczy na następnych kilka lat.
A co się dzieje z pana Zespołem Reprezentacyjnym?
- Istnieje i ma się dobrze. Przyjęliśmy taką zasadę, że nie spotykamy się częściej niż dwa razy w miesiącu. W tym roku szykujemy nową płytę.
Ten zespół to chyba coś więcej niż tylko hobby, to męska przyjaźń?
- Tak, nasza ostatnia płyta nazywała się "Kumple to grunt". To też nasze hasło. Ludzie mają różne hobby, np. Donald Tusk gra w piłkę nożną, a ja gram na instrumentach z kolegami. Wracając do początku naszej rozmowy - uwielbiam działać w grupie. Grać samemu też jest fajnie, ale grać w orkiestrze, w zespole - to jest dopiero niesamowita radocha. Muzyka w moim przypadku jest rzeczą całkowicie bezinteresowną. Ja to kocham i nic z tego nie mam i nie zamierzam mieć. No, może tylko radość i satysfakcję. Poza tym cały czas jest we mnie potrzeba obcowania z literaturą, dobrym tekstem. I to mam dzięki muzyce.
Muzyka to pana największa pasja. Są jeszcze jakieś? Słyszałam, że w ubiegłym roku był pan tydzień na urlopie...
- (Śmiech). Rzeczywiście, od lat nie byłem nigdzie dłużej niż tydzień. Muszę to zmienić, ale nie wiem jak.
Chciałby pan wyjechać na dłuższy urlop?
- No właśnie nie. Strasznie się męczę, jak robię coś długo. Z drugiej strony lekarze mówią, że należy brać przynajmniej dwutygodniowy urlop. Wtedy dopiero można zregenerować siły, odpocząć psychicznie. Ale ja nie znoszę biernego odpoczynku. Gdyby mnie pani wysłała do tzw. resortu,
trzeciego dnia albo bym wyjechał, albo się tam wykończył. Jedyny sposób odpoczynku, jaki znam i toleruję, to jest czynne spędzanie czasu, czyli bardzo intensywne zwiedzanie.
Uprawia pan jakieś sporty?
- Jeżdżę sporadycznie na nartach i traktuję to zazwyczaj jako okoliczność towarzyską. Zawsze w gronie przyjaciół i ważniejsze jest towarzystwo niż samo szusowanie po górach. Chociaż to też jest ważne. W sumie z wiekem przekonuję się, że coraz ważniejsze (śmiech).
A na co dzień jak pan odpoczywa, regeneruje siły?
- Jeśli mam wolny weekend i nie muszę pracować, czuję, jak mój organizm jest przemęczony. Wtedy bardzo się staram oderwać od rzeczywistości. Mam ogród i muszę o niego dbać. Skoszenie działki trwa trzy godziny. Jedne rośliny trzeba wyciąć, inne wsadzić. W domu zawsze jest co robić - coś się urwie, zapcha, zaleje. Tego typu rzeczy wykonuję. Lubię sobie gdzieś na rowerze pojechać, wyjść z psem na długi spacer, żeby się wybiegał. Mieszkam w lesie pod Warszawą, mamy gdzie spacerować. On wtedy biega i jest szczęśliwy. A jak on jest szczęśliwy, to ja też.
Włącza pan czasem telewizor?
- W weekendy staram się tego nie robić, chyba, że muszę. Rzadko oglądam telewizję dla przyjemności, choć zdarza mi się.
Co pan ostatnio ciekawego obejrzał?
- Na konkurencyjnej stacji oglądałem koncert piosenek Ewy Demarczyk w Opolu, a w Polsacie byłem pod wrażeniem koncertu Dody i Kayah podczas festiwalu TOPtrendy. To były wspaniałe widowiska. Doda jest jak Madonna, tylko ładniejsza i młodsza. A Kayah jest jak wino, z każdym koncertem robi się coraz lepsza. Czasem oglądam piłkę nożną. Nie jestem kibicem piłkarskim, ale pisałem pracę magisterską o Katalonii, więc jestem zagorzałym kibicem Barcelony. Kiedy jest finał Ligi Mistrzów i gra Barcelona, to oczywiście oglądam mecz, choć normalnie sam finał niezbyt mnie interesuje.
Co jest dla pana najważniejsze?
- Dla 50-letniego faceta, jakim jestem, to żeby zdrowie nie szwankowało. Chciałbym, aby mi sił starczyło na wszystko, co mam do zrobienia. I żebym się nie rozdrabniał na sprawy mało istotne, tylko przechodził już do robienia rzeczy, które po mnie zostaną i które będą miały jakiś sens.
A to, jak będą o panu mówić, nie interesuje pana? Ktoś kiedyś powie, że Gugała był takim a takim dziennikarzem czy dyrektorem...
- Szczerze, nie interesuje mnie to. Ja mam swoje zdanie na ten temat. Poza tym ludzie często nie potrafią być sprawiedliwi. To zostawmy Panu Bogu.
Rozmawiała Anna Woźniak