Jacek Lenartowicz: Sielskie życie
Miał być prawnikiem, ale... prawo go nudziło. Został właścicielem restauracji, anonserem walk bokserskich i przede wszystkim aktorem. Wydaje się nawet, że szczęśliwym.
Lubi pan granego przez siebie w "M jak miłość" Janka?
Jacek Lenartowicz: - Bardzo! Może to nieskromne, co powiem, ale nigdy nie spotkałem się z żadnymi negatywnymi ocenami tej postaci. Wszyscy mówią, że chcieliby mieć takiego szefa i kibicują mu w jego związkach z kobietami.
To dlaczego pan uszkodził scenarzystkę Alinę Puchałę?
- Rzeczywiście, była taka sytuacja, wcale nieśmieszna ani dla Aliny, ani dla mnie. To stało się na jednym ze zlotów fanów "M jak miłość". Chciałem być bardzo szarmancki, otworzyłem jej drzwi w samochodzie, ale nie zauważyłem jej ręki i przytrzasnąłem ją drzwiami. Martwiłem się tym, co będzie z jej ręką, ale też myślałem sobie, że po takim występie mogę się pożegnać z serialem. Alina pojechała na pogotowie, a ja siedziałem na bankiecie i myślałem: "Cholera, tak ładnie żarło i zdechło, no!" Ale na szczęście ani jej ręce nic się nie stało, ani mojej postaci. Żeby było śmieszniej, ta scena potem weszła do serialu.
Kara musiała być. Ale wracając do Janka - gra pan właściciela bistro i na tym fachu rzeczywiście się pan zna, prawda?
- Prowadziłem kiedyś restaurację w Teatrze Wielkim. Niestety, po czterech latach padła. Widać co innego było mi pisane. Ale jest co wspominać.
I właśnie w tej restauracji zaczęła się pana kolejna przygoda - tym razem z boksem.
- Przychodzili tam różni fajni ludzie - m.in. Jurek Kulej i Andrzej Burzyński [promotor boksu - przyp.red.]. To oni wpadli na pomysł, żeby w Polsce organizować gale bokserskie i zaproponowali mi współpracę. Przez 12 lat zapowiadałem wszystkie najważniejsze walki w Polsce - i Michalczewskiego, i Adamka, i Włodarczyka, i Gołoty. Ale ten etap mam już za sobą. Ostatnia gala, jaką prowadziłem, to była walka Gołoty z Nicholsonem w Częstochowie. To było pożegnanie Gołoty z ringiem i też moje pożegnanie. Już nie mam do tego serca.
A sam pan nie boksował?
- Jako młody chłopak w Lublinie coś tam próbowałem, ale nic z tego we mnie nie zostało. Mistrza by ze mnie nie było, a mógłbym się np. jąkać.
W takim razie zostawmy boks i przejdźmy do prawa, które pan studiował...
- Nawet je skończyłem i mam na koncie rok aplikacji! Jeszcze rok i byłbym sędzią, ale mi się to nie podobało. Mam to szczęście, że teraz robię to, co lubię. Kiedy idę do teatru, to się cieszę. Jak dobrze zagram, to ludziom sprawię przyjemność, a nie wiem, czy gdybym siedział za stołem sędziowskim, to bym kogoś ucieszył.
Gdyby pan wybrał prawo, to nie zagrałby pan np. z Jonem Voightem.
- Nie zagrałbym. A to bardzo otwarty, przyjacielski i fajny człowiek. Jest jednym z największych aktorów na świecie, ale graliśmy jak równy z równym. Ma poczucie humoru na swój temat. Kiedyś rozmawialiśmy o tym, że w Ameryce aktorzy świetnie zarabiają. Na co on, że on to nie jest bogaty - bogaty to jest John Travolta, bo ma jumbo jeta. Dawał mi też fajne rady, mówił o kamerze, że ona kocha aktora, mówił też, że się cieszy, że ja tam jestem. Powiedział, że mam mocną osobowość i powinienem przyjechać do Hollywood, to byłbym taki jak Depardieu.
I nie korciło pana, żeby jechać i spróbować?
- Nie. Mieszkałem przez 5 lat w Australii, robiłem tam różne rzeczy, m.in. trochę grałem. Np. w takim serialu "Bordertown". Zagrałem tam z Hugo Weavingiem. Ale nie oszukujmy się - to mało prawdopodobne, by Polak zrobił tam karierę. To tylko takie opowieści tych naszych kolegów, co to tam pojechali, karierę zrobili, tylko ich potem w montażu wycięli. Zdarzają się przypadki, że można, ale bez przesady, dotąd żaden Polak jakoś nie błysnął.
Zamiast Hollywood był Bollywood. Zagrał pan w realizowanym w Polsce "Bangistanie".
- To fajna przygoda. Zabawnie było obserwować, jak wygląda ich plan. Każdy ich gwiazdor ma czterech asystentów, z których jeden podaje grzebień, drugi trzyma lusterko, trzeci czesze, czwarty jeszcze coś tam. U nas tak pięknie nie jest, ale ja i tak codziennie dziękuję Bogu, że gram i mam możliwość robienia tego, co lubię. I jeszcze zarabiania. Wiem, że kiedyś to się skończy, bo jak będę stary, to nikt mnie nie będzie chciał i zacznę robić coś innego.
Co to będzie?
- Mam taką idée fixe - chcę prowadzić pensjonat nad morzem. Taki mały na 10-12 pokoików, w wakacje dużo pracować, a potem sobie siedzieć i podziwiać piękne widoki. Tak sobie wymyśliłem. Sielska wizja. Bo ja zawsze chciałem mieć sielskie życie. Czasem miałem, czasem nie, ale marzenia są moje i nikt mi ich nie zabierze.
A propos sielskiego życia - pojawiła się informacja, że znowu zostanie pan tatą!
- Tak, pod koniec kwietnia lub na początku maja po raz czwarty zostanę tatą. To będzie dziewczynka. Z pierwszego związku mam syna Eryka, który ma 22 lata. Potem jest 11-letni Aleksander i 8-letnia Nina. A teraz będzie... No właśnie, żona mówi, że Nadia, ale ja nie wiem, czy mi się takie imię podoba. Jeszcze jest chwila, więc się zastanowimy. Ale to zabawne, bo już na jakimś portalu internetowym przeczytałem na ten temat taki wpis: "Pewnie sam nie zrobił, pomogli mu"! Ale zapewniam panią, pani Ewo, że zrobiłem sam.
Ewa Gassen-Piekarska
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!