Reklama

Gawryluk: Nie było zmiłuj!

Pracę w telewizji Dorota Gawryluk zaczynała w czasach, w których nikt nie słyszał o telefonach komórkowych czy internecie. Tamte doświadczenia dziś są jej kapitałem.

Przygodę z Polsatem rozpoczęła pani w 1993 roku. W jaki sposób pani tam trafiła?

- Pomogła mi intuicja. W tamtych latach powstawało mnóstwo lokalnych telewizji i podobnie jak inni studenci dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim szukałam pracy w różnych miejscach. Zdecydowałam się jednak na Polsat. Mieszkałam w akademiku przy ulicy Kickiego, do budynku stacji nie miałam daleko. Być może magnesem okazało się jej logo, czyli słoneczko (śmiech). Pozytywny symbol.

Przyszła pani ot tak, z ulicy?

- Dziś wydaje się to mało realne i prawdopodobne, lecz wtedy rynek telewizyjny był bardziej różnorodny, otwarty i przyjazny dla młodych ludzi. Zjawiłam się w sekretariacie działu informacji i poprosiłam o spotkanie z szefem, czyli Jarosławem Sellinem. Przyjął mnie, przepytał z różnych dziedzin i następnego dnia zaczęłam współpracę.

Reklama

Czuła się pani stremowana?

- Początki na pewno nie były łatwe. Miałam świadomość swoich błędów, wiedziałam, że niewiele jeszcze potrafię. Wszystkich dookoła cechował jednak ogromny entuzjazm, radość i satysfakcja z wykonywanej pracy. Mieliśmy wrażenie, że tworzymy nową, lepszą rzeczywistość. Nie było nas dużo, wszyscy się znali, nikt nie czuł się anonimowy. Nie przeszkadzała nam ciasnota, w jakiej pracowaliśmy. To mnie nauczyło, że warunki zewnętrzne nie mają wpływu na możliwość kreowania czegoś fajnego, twórczego.

Jak wówczas wyglądały kulisy pani pracy?

- Idąc na spotkanie z panem Jarosławem Sellinem przez myśl mi nie przeszło, że kiedykolwiek pojawię się na wizji. Fascynowała mnie reporterka, to, że jadę z kamerą i rozmawiam z ludźmi. Nie było żadnego parcia na szkło. Proszę pamiętać, że telefony komórkowe nie istniały, dopiero jakiś czas później dostaliśmy pagery. O internecie również nikt nie słyszał. Ślęczało się godzinami nad wyborem zdjęć i opisywaniem ich na kasetach wideo. Znalezienie konkretnego zdjęcia czy wypowiedzi jakiegoś polityka było ogromnym wyzwaniem, pochłaniało mnóstwo czasu.

Zdarzały się spektakularne wpadki na antenie?

- I to niejedna! "Przetestowaliśmy" dziwne i z dzisiejszej perspektywy zabawne sytuacje. Jak na przykład zachować się w studiu, w którym mamy emisję na żywo, a za plecami pojawia się pan z drabiną i wkręca żarówkę? Zdarzały się pomyłki w nazwiskach zaproszonych gości. No i nie było promptera.

Jak przekazywano wiadomości?

- Zerkałam na zapisane kartki. Po pewnym czasie wszystko zlewało się w jedną całość. Nie było zmiłuj - uczyliśmy się tekstów na pamięć. Ale człowiek hartuje się w ciężkim boju (śmiech).

Dzisiejszym adeptom dziennikarstwa łatwiej robić karierę niż na początku lat dziewięćdziesiątych?

- Niekoniecznie. Może są nawet bardziej zdolni i utalentowani niż moje pokolenie, lecz mają zablokowane szanse na szybki awans. Obecnie nie przyjmuje się do pracy tak wielu osób. Ale jeśli ktoś wie, czego chce, jest upartym i się nie zniechęca - może się udać.

Rozmawiał Artur Krasicki

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy