Reklama

Andrzej Gałła: Swój chłop

Żaden serial, w którym grałem, nie miał tak dużej i różnorodnej widowni - przyznaje aktor, który w "Kiepskich" jest prezesem spółdzielni mieszkaniowej. Andrzej Gałła opowiada, jakie są cienie popularności i dlaczego zrezygnował z kariery w Warszawie.

W swoim dorobku ma pan wiele ról teatralnych, filmowych, serialowych. Przez większość widzów kojarzony jest pan jednak z Kozłowskim z "Kiepskich". Nie irytuje to pana?

Andrzej Gałła: - Raczej pobudza do refleksji, skąd ten fenomen "Kiepskich"? Niedawno jeden ze znajomych był na spotkaniu z kimś ważnym z Warszawy, z tak zwanej "góry". W rozmowie okazało się, że oni na tej "górze", jeśli tylko mają czas, namiętnie oglądają "Kiepskich". Uwielbiają ten serial! Może dlatego, że co drugi z nich to taki Kozłowski?

- A jednocześnie parę dni temu grałem gościnnie w Lublinie. Wychodzę z dworca, a tu podchodzi do mnie gość nie pierwszej świeżości i zagaja: "O, Pan prezes Kozłowski! Panie prezesie, powiem szczerze, zbieram na wino. Dorzuci pan złotóweczkę?". Wspomogłem potrzebującego i z rozrzewnieniem zacząłem się zastanawiać, gdzie on mógł oglądać tych "Kiepskich"? Może w noclegowni mają telewizor?

Reklama

Kozłowski to postać komediowa, przerysowana. Czy tego rodzaju role są trudne do zagrania?

- Jak każde inne. Jeśli się ma świadomość tego kogo się gra, jeśli się ma odpowiedni warsztat, dystans do siebie i do otaczającej rzeczywistości, wtedy wszystko się zazębia i idzie w dobrym kierunku. Na co trzeba zwracać uwagę? Na przesadę. Staram się nigdy o tym nie zapominać. Na szczęście zawsze pali mi się taka lampka z napisem: "Za dużo! Cieńszą kreseczką!".

Popularność związana z "Kiepskimi" nie jest dla pana ciężarem?

- Na początku imponowało mi, że jestem rozpoznawalny. Teraz jestem tym trochę zmęczony. Jak mnie zaczepiają na ulicy, w sklepie czy na parkingu, proszą o zrobienie sobie ze mną zdjęcia czy autograf, to pół biedy. Gorzej, gdy zaczyna to wkraczać w jakąś sferę intymności. Ostatnio 1 listopada w dniu Wszystkich Świętych byłem na grobach swoich bliskich i jakiś pan, szczęśliwy, że mnie rozpoznał, krzyczy z odległości pięćdziesięciu metrów: "Dzień dobry panie Kozłowski!" Na szczęście takich sytuacji jest niewiele.

Mieszka pan we Wrocławiu, Warszawa nigdy nie była panu po drodze. Dlaczego?

- Była, ale jakieś 35 lat temu. Miałem okazję zatrudnić się w jednym z warszawskich teatrów, ale zrezygnowałem. To były inne czasy. W teatrach rządzili dyrektorzy artystyczni i gwiazdy, w filmie reżyserzy. Teraz w teatrach rządzą menedżerowie, a w filmie producenci i słupki oglądalności. Pomyślałem, że nigdy nie zagram czegoś znaczącego. Chciałem się rozwijać, iść do przodu! Siedząc i przyglądając się, jak grają inni niewiele się człowiek nauczy. No i wybrałem inną drogę. Jeździłem po Polsce, pracowałem w różnych teatrach, poznawałem reżyserów, zespoły. Uczyłem się zawodu.

Jak pan spędza czas wolny "Panie Prezesie"?

- Mieszkam na obrzeżach Wrocławia. W pobliżu mam mały lasek, do którego chodzę z moim psem. Tam niekiedy uczę się kolejnej roli, a czasem spotykam kolegę plastyka-fotografika, który łazi po lesie i szuka tematu. Jeśli chodzi o zainteresowania i pasje - kiedyś było to wędkarstwo. Każdą wolną chwilę spędzałem nad rzeką, jeziorem czy stawem. Teraz nie mam na to czasu. Wstyd się przyznać, ale oprócz książki został mi tylko komputer, przy którym zawsze siedzę za długo. Znak czasu.

Rozmawiał Artur Krasicki.

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy