Frank Goode, po śmierci żony, próbuje odzyskać kontakt z dorosłymi już dziećmi. Postanawia wyruszyć w podróż i niespodziewanie odwiedzić całą czwórkę: Davida, który jest "uznanym artystą" w Nowym Jorku, starszą córkę Amy, która "wysoko zaszła w reklamie", Roberta, "dyrygenta w Chicago" i Rosie - "główną tancerkę w rewii w Las Vegas". Jak wiele wspólnego z rzeczywistością ma to, co Frank wiedział do tej pory o życiu swych dzieci...?
Gorzka podróż Franka
W 1990 roku Giuseppe Tornatore ("Cinema Paradiso") wyreżyserował film "Stanno tutti bene" (TVP: "Wszyscy mają się dobrze"). Film zdobył Nagrodę Jury Ekumenicznego na MFF w Cannes w 1990 roku, zyskał w Europie szeroką publiczność i zasłużył na bardzo pozytywne recenzje. Była to opowieść o Matteo Scuro (Marcello Mastroianni), emerytowanym pracowniku sycylijskiej kolei, wdowcu, który odwiedza swe dorosłe dzieci w Mediolanie, Rzymie, Neapolu oraz Turynie. Wychodzi wówczas na jaw, że losy całej czwórki są całkiem inne od oficjalnych wersji przedstawianych ojcu. Okazuje się, że matka była powiernicą tajemnic dzieci, a ojciec niewiele wiedział o ich prawdziwym życiu. Matteo postanawia to zmienić... Podobnie dzieje się w nowym filmie, zainspirowanym przez utwór Tornatore: Frank czuje, że intensywnie pracując, przegapił dorastanie swych dzieci i stracił z nimi głębszy kontakt. Tak jak w pierwowzorze, okazuje się, że zmarła starannie selekcjonowała informacje o dzieciach, akcentując to, co w ich życiu można było uznać za sukces.
Na pomysł przeniesienia tej opowieści w amerykańskie realia wpadł zasłużony amerykański producent włoskiego pochodzenia, Gianni Nunnari ("Od zmierzchu do świtu", "Infiltracja", "300", "Shutter Island"), gdy przeczytał oryginalny tekst po włosku. Zachwycony, nabył szybko prawa do adaptacji i zaczął myśleć o najbardziej odpowiednim kandydacie na reżysera. Za takiego uznał Anglika Kirka Jonesa, którego słodko-gorzka komedia "Waking Ned" (DVD: "Martwy farciarz") zrobiła na nim duże wrażenie. Przesłał zatem tekst brytyjskiemu twórcy, licząc na odzew. Wprawdzie Jones był zajęty właśnie pracą nad "Nianią", ale propozycja producenta bardzo go zainteresowała i gdy uporał się już z tamtą produkcją, zaczął rozmyślać nad nowym projektem. Był wielbicielem filmów Tornatore. I zaczął rozważać pomysł, aby samemu napisać scenariusz. - To miała być moja pierwsza amerykańska produkcja. Dlatego bardzo chciałem postąpić tak jak przy "Martwym farciarzu" - samemu napisać scenariusz i w ten sposób poczuć się jeszcze bardziej odpowiedzialnym za film. Nie chciałem mieć do czynienia z tekstem, który legion scenarzystów przerabia w nieskończoność na zamówienie wielkiego studia. Już po obejrzeniu kilku minut oryginału wiedziałem, że to coś dla mnie. Prosta, pełna pasji, naprawdę poruszająca historia. Wybrać właściwy projekt to jak budować dom. Jeśli pierwsze decyzje będą dobre, powstanie imponująca budowla. Miałem przeczucie, że w tym przypadku tak właśnie musi się stać - tłumaczył scenarzysta i reżyser.
- Nagle dostałem wiadomość od Kirka, że chce się zaangażować w ten film i wnieść do niego cały swój twórczy potencjał, pisząc scenariusz, dla którego oryginał Tornatore byłby tylko punktem wyjścia. Nie rozczarowałem się. Powstała moim zdaniem bardzo amerykańska opowieść, a nie studium dziwacznych charakterów, czy mały dramacik, co proponowali inni - opowiadał uradowany producent. - Rodzina to uniwersalny temat, nie chciałem więc kopiować Tornatore, ani robić bliskiego odpowiednika jego niepowtarzalnego filmu, lecz rzecz bardzo własną - podkreślał Jones.
Anglik wsiada w autobus
Jako Anglik, reżyser nie znał Ameryki od podszewki. Ale przyszły film traktował bardzo poważnie. Dlatego też odbył podróż po Ameryce trasą, jaką miał przemierzyć bohater filmu, Frank. Filmowiec podróżował wytrwale liniami autobusowymi Greyhound i kolejowymi Amtrak, nocował w tanich motelikach. A przede wszystkim rozmawiał bardzo dużo z napotkanymi w drodze ludźmi. - Zrobiłem ponad 2 tysiące zdjęć, nagrałem ponad sto wywiadów z każdym, kto chciał ze mną pogadać - z recepcjonistami w hotelach, taksówkarzami i ekscentrycznymi typami w autobusach - opowiadał twórca. - Dało mi to mnóstwo pomysłów i obserwacji. Od niezwykłych zachowań podróżników, po użycie torby na kółkach czy problemy z zanikającym sygnałem telefonicznym.
Producent Callum Greene tak komentował tę metodę pracy: - Kirk dostrzegł z pozycji outsidera wiele rzeczy, które nam, Amerykanom, umyka. Zobaczył zwłaszcza piękno codziennego życia ciężko pracujących ludzi, o którym my po prostu często zapominamy.
Ojciec zrozumie ojca
W tym miejscu trzeba wspomnieć o jeszcze jednym powodzie, dla którego ten właśnie projekt stał się tak bliski Jonesowi. - Jestem ojcem trojga dzieci. Doskonale zatem rozumiem dylematy Franka - wyznał. - Niemal każdy ojciec ich doświadcza, będąc przekonanym, że zbyt mało czasu poświęca dzieciom, pracując i usiłując w ten sposób zapewnić im materialne bezpieczeństwo. Zauważyłem też, że technologiczny skok ostatnich lat - komputery, e-maile, telefony komórkowe oraz inne nowoczesne formy komunikowania się, dają nam tylko iluzję bliskiego porozumienia, czy stałego kontaktu. Więcej - czasem jeszcze bardziej oddzielają nas od bliskich, którym należy poświęcić całą uwagę - snuł niewesołe refleksje Jones. Jego zdaniem, film niesie bardzo ważne przesłanie, które Frank zaczyna z czasem rozumieć: - Dzieci nie muszą być idealne, rodziny nie muszą być idealne. Ważne jest, by z czasem dorastać, stać się bardziej tolerancyjnym, co odnosi się zarówno do dzieci, jak i do rodziców. Rodzice popychają dzieci do różnego rodzaju aktywności. Skłaniają je do pisania, czytania, gry na instrumentach oraz wielu, wielu innych rzeczy. Podczas mojej podróży dyskutowałem z ludźmi na temat Amerykańskiego Snu, tego przekonania, że jeśli tylko będziesz pracował z całych sił, to z pewnością osiągniesz, co tylko zechcesz. Kwestionowałem ten sposób myślenia, zwłaszcza gdy oczekiwania są nierealistyczne lub całkowicie wbrew woli dzieci. Coś takiego stało się z Frankiem. Z pewnością bardzo kocha on swoje dzieci i pragnie, by wyzyskały cały swój potencjał i odniosły sukces. Ale wszystkie one znalazły się pod silną presją i czują się zmuszone - by nie zawieść nadziei ojca - mijać się z prawdą, byle tylko on był z nich dumny. Chciał, by wspięły się jak najwyżej, ale rezultat jest taki, że nieustannie czują, że go zawiodły.
Robert to Frank
Reżyser pisał scenariusz z myślą o konkretnym aktorze - Robercie De Niro. Jego i tylko jego wyobrażał sobie jako Franka. Ale oczywiście był pewien problem: nie wiadomo było, co sądzić będzie na ten temat wielki gwiazdor i jednocześnie wielki aktor. Reżyser miał się o tym przekonać podczas spotkania w Nowym Jorku, w 2007 roku, na które udał się w towarzystwie producentki, Glynis Murray.
- Onieśmielenie trwało tyko chwilę - wspominał Jones. - Już po kilku minutach poczułem się w towarzystwie Boba bardzo swobodnie. Byłem na sto procent pewny, że to nasz Frank. Boba bardzo zainteresował nasz pomysł, by zatrudnić w mniejszych rolach niezawodowych aktorów i pozwolić im na momenty improwizacji. W dodatku doskonale zrozumiał emocjonalne jądro filmu. Sam też jest przecież ojcem.
Murray, która pracowała z Jonesem przy "Farciarzu?", była pełna uznania dla pracy, jaką wykonał, pisząc scenariusz. - Kirk wydobył w swym scenariuszu bardzo ważny temat: niefortunnie skierowanej miłości. Frank myli się, w specyficzny sposób okazując swą miłość dzieciom, a one mylą się, odpowiadając na nią. Ale mamy tu do czynienia w obu przypadkach z prawdziwym uczuciem. Kirk to zrozumiał i wspaniale dał temu wyraz. To stanowi o mocy o jego wizji - mówiła. - To bardzo intymne sprawy, ale czułem, że Bob w lot pojął moje zamiary - dodawał reżyser.
De Niro tak opowiadał o spotkaniu z Kirkiem: - Od razu bardzo go polubiłem. Stało się tak już z chwilą, kiedy pokazał mi fotografie, które zrobił w podróży. Bardzo wiele powiedziały mi o jego intencjach i talentach. A potem obejrzałem "Martwego farciarza" i wiedziałem już, że moje spostrzeżenia były celne. Obejrzałem także film Tornatore, zobaczyłem, jak grał Mastroianni. To jeszcze bardziej pozwoliło mi docenić pracę Kirka. Włoski film był o wiele bardziej wystylizowany, stał się rzeczywiście dla Kirka tylko punktem wyjścia do osobistej wypowiedzi. Także jako ojciec dostrzegłem prawdę w tym tekście.
- Gdy podczas kręcenia sceny w supermarkecie kamera podąża za De Niro, za jego małą torbą i fotografiami, dzieci wielu członków ekipy podzieliły się z nami swym nieodpartym wrażeniem: On wygląda i zachowuje się jak mój ojciec! - mówili - wspominała Murray.
Aktor docenił jeszcze jeden aspekt tekstu stworzonego przez Jonesa: - Z jednej strony jest to opowieść bardzo realistyczna. A z drugiej, ma charakter nieco surrealistyczny, ekspresjonistyczny. Ironią losu jest fakt, że Frank, pracujący przez lata w firmie telekomunikacyjnej, ma telefon, który nigdy nie dzwoni. Dla Franka kable, nad którymi pracował całe życie, są pewną jego miarą. Jakby w ten sposób, poprzez pracę, komunikował się z dziećmi - wyjaśniał aktor.
Jones wspominał, że podczas rekrutacji ekipy i aktorów miała miejsce seria komicznych w pewnym sensie i wzruszających sytuacji. - Wielu ludzi, gdy zaczynaliśmy rozmawiać o scenariuszu, dzieliło się z nami osobistymi wynurzeniami na temat swych rodzin, co się często kończyło płaczem. Wierzcie mi, to naprawdę się nie zdarza podczas profesjonalnych castingów. Moim zdaniem świadczy to o tym, że udało nam się dotknąć czułej struny, czegoś dla wielu ludzi istotnego. Drew Barrymore, grająca Rosie, potwierdzała to wrażenie: - Myślę, że nie jest najważniejsze, aby podkreślać, iż "wszyscy czują się dobrze", lecz istotne jest, by zrozumieć, że "wszyscy przeżyli to, co przeżyli". Prawdziwa moc rodzinnych uczuć sprawdza się w różnych momentach - podczas radosnych uroczystości i w trakcie bolesnych doznań. To właśnie Kirk chciał przekazać widowni.
Prawdziwa rodzina, a nie jak z obrazka
Jones przywiązywał ogromną wagę do obsadzenia pozostałych ról rodziny Goode'ów. - Chciałem mieć na ekranie prawdziwą rodzinę. Nie przesłodzoną czy fałszywie idealną. Ważne było, byśmy czuli, że są oni wiarygodni pod względem podobieństwa fizycznego, ale przede wszystkim więzi emocjonalnych - wyjaśniał. Za świetną kandydatkę do roli Rosie, która prowadzi rzekomo luksusowe życie jako tancerka w Las Vegas, uznał twórca Drew Barrymore, która ma doświadczenie jako producentka, a niedawno debiutowała jako reżyser filmem "Whip It". - Jestem zdania, że Drew ma bardzo naturalny, zrelaksowany styl gry. Poza tym, wydawało mi się ważne, że publiczność widziała na ekranie, jak ona dorasta, co tworzyło pewien istotny rodzaj więzi - mówił.
- Gdy dorastasz, często doznajesz szoku, zdając sobie sprawę, jak rodzina i bliscy przyjaciele mogą się od siebie oddalić. Moim zdaniem Kirk te bardzo ważne kwestie porozumienia i trudności we wzajemnej komunikacji ujął w swym scenariuszu z mocą i subtelnie. Więc musiałam się zgodzić - wyznała aktorka. - Rosie bardzo chce zadowolić ojca, to klucz do jej postępowania. Barrymore podkreślała, że na planie panowała doskonała atmosfera. -Nienawidzę tej hollywoodzkiej fałszywej familiarności. Ludzie się nie znają, a często też niespecjalnie lubią, ale udają, że tworzą filmową rodzinę, podczas gdy tak naprawdę jest to fikcja, gra. W naszym przypadku było inaczej. Spędzaliśmy wiele czasu razem i poznaliśmy się dobrze. Szczególnie odpowiadało mi to, że Kate Beckinsale grała moją siostrę. Ta dziewczyna jest naprawdę cool i rozumiałyśmy się w pół słowa. Z Samem Rockwellem pracowaliśmy już kilka razy i zawsze to była wielka frajda. A co do Roberta De Niro, to po prostu nie wyobrażałam sobie, że mogłabym się do niego zwracać per "Bob". Więc mówiłam do niego "Tatko D". I poznawałam go coraz lepiej, równolegle do tego, jak czyniła to moja bohaterka z Frankiem.
Angielka Kate Beckinsale ("Pearl Harbor", "Van Helsing") zagrała Amy, pracownicę reklamy, która kryje przed Frankiem pewne ważne fakty dotyczące jej małżeństwa. - Pojawienie się ojca w jej nowoczesnym, wspaniale urządzonym domu jest dla mojej bohaterki zaskoczeniem. Bezwiednie zaczyna kręcić i wpada w spiralę kłamstw. Chce potwierdzić obraz swej osoby - pragmatycznej i odpowiedzialnej, która osiągnęła sukces na każdym polu, także materialnym. Jej rodzeństwo to przecież artyści. A ona była zawsze tą poukładaną, odpowiedzialną. Więc kłamie, by ten wizerunek nie legł w gruzach - tłumaczyła aktorka. - Robert De Niro wnosił na plan siłę i wrażliwość, które przypominały nam własnych ojców. Każdy z ekipy to potwierdzi. Mieliśmy zatem ułatwione zadanie, grając jego dzieci - dodawała. Beckinsale przeżywała na planie dodatkowy, matczyny stres. Poproszono bowiem, by jej prawdziwa córka, Lily Mo Sheen, zagrała młodą Amy. Troskliwa mama była początkowo temu przeciwna, bo uważała, że ma ona zbyt silny angielski akcent, ale latorośl przeszła pomyślnie casting. Beckinsale denerwowała się jednak, gdy córka miała zagrać pierwszą scenę u boku De Niro. To był przecież jej debiut. Ale wszystko poszło jak po maśle, co córka skomentowała: - Chciałam zagrać z kimś sławnym jak George Clooney i udało się.
Sam Rockwell ("Naciągacze", "Niebezpieczny umysł") zagrał Roberta, który przez lata ukrywa przed rodziną swą prawdziwą profesję - udaje kompozytora i dyrygenta, gdy w rzeczywistości jest perkusistą. - To ważna postać, także dlatego, że on pierwszy uświadamia ojcu, że ich dzieciństwo nie było idealne, zdobywa się na odwagę. Ale nie jest już w stanie powiedzieć całej prawdy o bracie, Davidzie, bo obawia się, że to mogłoby zniszczyć ojca. Ale czy czasem chronienie własnych rodziców nie posuwa się za daleko? - zastanawiał się aktor.
Murray była zachwycona grą Rockwella: - Do tej pory często nas bawił, czasem przerażał. Tym razem dostał szansę zagrania roli o wielkim ładunku wrażliwości i samoświadomości. Spisał się moim zdaniem świetnie.
Ponieważ zdecydowano się użyć kamer cyfrowych, Jones pozwolił aktorom na wiele improwizacji, nie trzeba było przecież oszczędzać taśmy. Za to selekcja materiału i montaż potrwały dłużej. Ale naprawdę było z czego wybierać. - Oglądałem materiały przez trzy tygodnie po zakończeniu zdjęć, przez bite dwanaście godzin dziennie. Musieliśmy wybrać najlepsze ujęcia, a czasem trudno się było zdecydować - mówił reżyser.
Życie jako podróż
Jones tłumaczył, że w jego zamiarze podróż Franka do dorosłych dzieci to nie tylko odkrywanie prawdy o relacjach rodzinnych i poznawanie przez niego życia swych potomków, przed którego szczegółami zmarła żona go chroniła. To także droga Franka do tego, by lepiej poznać samego siebie. - Styka się on nie tylko z dziećmi, ale z całą serią obcych mu sytuacji i ludzi, co zmienia jego spojrzenie na wiele spraw i na siebie samego - mówił reżyser. Dla twórcy filmu istotne było wykorzystanie krajobrazów, gdzie ważny element stanowią słupy i kable telefoniczne, co miało tworzyć ironiczny kontrapunkt nawiązujący do kłopotów Franka z międzyludzką komunikacją. Jadąc tropem podróży reżysera przez kraj, druga ekipa nakręciła wiele takich ujęć. Tymczasem sekwencje aktorskie niemal w całości powstały w Connecticut, co obniżyło znacznie koszty filmu, dzięki ulgom podatkowym zapewnionym przez władze stanowe. Operator Henry Braham, z którym Jones nakręcił dwa poprzednie filmy, i scenograf Andrew Jackness dokonywali cudów zręczności, by jeden stan USA zagrał stanów? kilkanaście. Użyto nowoczesnych kamer cyfrowych Panavision Genesis, co pozwoliło kręcić przy słabych źródłach światła, często po zmroku. Łatwiej było też manipulować barwami. To sprawiło, że Connecticut mogło wyglądać inaczej niż wygląda. Braham podkreślał, że jednym z ulubionych i niezwykłych pejzaży uchwyconych kamerą była? twarz Roberta De Niro. - Jest fascynująca - mówił. - Ciągle się w niej coś dzieje, na przykład zmienia się wyraz oczu.
Jackness opowiadał: - Moim zadaniem było sprawić, aby - choć nie wyjeżdżaliśmy z Connecticut - Frank mógł przemierzyć drogę ze Wschodniego Wybrzeża do Nowego Jorku, Chicago, Denver i z powrotem. Pracę zaczął od analizy fotografii zrobionych przez Jonesa. I znalazł ponad 60 odpowiadających im lokalizacji zdjęciowych. Dzięki możliwościom kamery cyfrowej kontrolowano paletę barwną. Opowieść rozegrano w neutralnych, acz nasyconych barwach, bo to odpowiadało osobowości Franka. Z czasem zaczęto wprowadzać plamy barwne, błękit i głębszą czerń, co miało korespondować ze zmianami w emocjach Franka. Dom Franka zagrała posiadłość, która została wystawiona na sprzedaż, a którą filmowcy na czas zdjęć wynajęli - z prawem dokonania dowolnych korekt jej wyglądu, z czego skwapliwie skorzystano.
Sir Paul komponuje z uczuciem
Muzykę do filmu stworzył wielce ceniony kompozytor muzyki filmowej Dario Marianelli, zdobywca Oscara za "Pokutę". O napisanie oryginalnej piosenki (Marianelli był jej współaranżerem) poproszono eks-Beatlesa, sir Paula McCartneya, który ma na koncie między innymi klasyczny temat z filmu o Bondzie "Live and Let Die". Muzyk zgodził się natychmiast, gdy okazało się, że główną rolę gra De Niro. A gdy obejrzał film, nabrał do pracy jeszcze więcej entuzjazmu. -Temat jest mi bliski - tłumaczył. - Mam trójkę dzieci. I pamiętam doskonale ten trudny moment, gdy okazało się, że nie ma z kim jechać na wakacje, bo wszyscy mają własne rodziny i własne życie. Więc emocje Franka są mi bliskie.
McCartney napisał piosenkę "(I Want To) Come Home". Pokazano mu roboczą wersję filmu, gdzie w miejsce planowanej piosenki użyto standardu Beatlesów "Let it Be" w wykonaniu Arethy Franklin. - Pomyślałem sobie, że nie napiszę nowego "Let It Be" i na pewno nie zaśpiewam jak Aretha Franklin. Jednak po powrocie do domu zacząłem próbować różnych akordów. Potem pojawiły się dwa wersy tekstu: "For so long, I was out in the cold" i to był dobry początek. Oryginalnie aranżacja była prosta: fortepian, głos, bas i perkusja. Ale czułem, że ten utwór wymaga bogatszej aranżacji, więc umówiłem się z Dariem w jego domu i zaczęliśmy dodawać instrumenty. Początkowo dodaliśmy ich zbyt wiele, więc rzecz uprościliśmy, stała się bardziej intymna, ze smyczkami w tle.
Robert De Niro (Frank Goode)
Wybitny, wyjątkowo wszechstronny aktor amerykański, także reżyser i producent. Urodził 17.08.1943 roku w Nowym Jorku. Jest...