Reklama

"Wszyscy mają się dobrze"? Coś musi się schrzanić

"Wszyscy mają się dobrze", reż. Kirk Jones, USA/Włochy 2009, premiera kinowa: 8 stycznia 2010 roku.

Wiemy to my, wiedzą scenarzyści i podskórnie wie to Frank Goode, owdowiały ojciec czwórki dojrzałych dzieciaków i głowa rodziny, która gdzieś po drodze utraciła łączność z tułowiem. Łączność, której, zdawałoby się, poświęcił całe życie - produkując izolację do kabli telefonicznych sięgających najdalszych zakątków, najbardziej wyludnionych stanów. Inwestycja była jednak tyleż symboliczna, co całkiem realna, bowiem Frank każdego zarobionego dolara przeznaczał na edukację swoich pociech. Wiedząc, że nauka jest "kluczem do potęgi", patriarcha śnił sen o wpływowym klanie Goode, wzrosłym na fundamentach jego poświęcenia. A dzieci rozmawiały z matką, bo nawet najlepsza izolacja nigdy nie będzie przewodzić impulsów elektrycznych.

Reklama

I nie przewodzi, bo jedynym co Frank słyszy po swojej stronie słuchawki są ciągłe wymówki, więc jeśli Mahomet nie chce przyjść do góry to góra, choć niechętna podróżom, musi ruszyć się do Mahometa.

Tak zaczyna się ta opowieść drogi, przywodząca nieco na myśl "Broken flowers", choć w miejsce byłych kochanek, wstawić należy wyrośnięte pociechy, które "nie mają się dobrze", a przynajmniej nie tak dobrze jak chciałby Frank.

"Wszyscy mają się dobrze" jest remakiem filmu Giuseppe Tornatore pod tym samym tytułem. W tamtej, nieco surrealistycznej wersji, pierwsze skrzypce odgrywał Marcello Mastroianni, którego Matteo był nieco niezgułowatym, starszym sycylijczykiem, patrzącym na wielkomiejską rzeczywistość przez okulary ze szkłami jak denka od butelek. Kariery jego pociech wyglądały z tej perspektywy nieco okazalej niż w rzeczywistości, a sam staruszek dość często, w serii wizualnych skojarzeń, porównywany był do dzikiego zwierzęcia, zdezorientowanego w wielkim świecie.

Frank, którego w amerykańskim remake'u gra Robert De Niro, jest zupełnie inną postacią - bardziej ograniczoną, która swój szacunek musiała budować poprzez konsekwentne podkreślanie własnej siły. To nie Goode będzie miał problem z wielkim miastem, ale miasto z Goodem, którego walizeczka na kółkach zakłóci nie tylko próbę w filharmonii, ale i rytm życia wszystkich jego dzieci. Żeby być sprawiedliwym, to i dzieci okażą ojcu mniej szacunku, niż u Tornatore 20 lat temu. Spławiany i okłamywany, Frank odbierze od życia ważną lekcję.

Wychodzę z założenia, że remaki mają sens jeśli w oryginalnej formule uda się znaleźć miejsce na powiedzenie czegoś nowego - o innym czasie, innym miejscu, czy innych ludziach. Kirkowi Jonesowi ta sztuka się udała. W tej wzruszającej opowieści reżyser przemyca mnóstwo gorzkich konkluzji, które w zderzeniu z włoskim pierwowzorem w dość przykry sposób odrysowują naszą dzisiejszą kondycję. Jeśli ten porównawczy potencjał miał być w filmie wygrany, to trudno o trafniejszą decyzję kadrową, niż obsadzenie De Niro w roli Franka. Aktor o włoskich korzeniach, kojarzony z mafijnymi sagami doskonale wygrywa przejście od bezwarunkowego szacunku do ojca, do respektu budowanego twardą ręką przez szereg zobowiązań. Nie bez kozery Frank całe życie izolował druty, żeby móc nadzorować swoją rodzinę, zaś Matteo był urzędnikiem wydającym akty urodzenia - symbolicznym ojcem tysięcy dzieci. Goode wyrusza tropem swoich dzieci, a widzowie którzy stęsknili się za De Niro, Drew Barrymore i Kate Beckinsale, mają szansę przekonać się, że i u nich wszystko jest w porządku, pomimo że na jakiś czas zniknęli z afiszów. Nikt niczym nie zaskakuje, ale wszyscy prezentują zestaw min, dzięki którym zyskali naszą sympatię, a jak dowodzi film - w rodzinie dobrze, znaczy po staremu.

6,5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Włochy | USA | Kirk Jones | frank szwajcarski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama