Niemożliwe wydaje się całkowite odczytanie "Zwierząt" Grega Zglińskiego. Przez pewien czas ni w ząb nie rozumiemy, o co chodzi i co właściwie oglądamy. Dlatego nie mogłem odkleić się od ekranu.
Zaczyna się to mniej więcej tak: małżeństwo wyjeżdża na kilka miesięcy do położonej na odludziu alpejskiej chaty. Ona zaczyna pracę nad kolejną powieścią, on szuka nowych przepisów kulinarnych do swojej restauracji. Tyle że coś między nimi nie gra. Pewnie sobie myślicie, że wiemy jak to się skończy, w jaką stronę pójdzie. Że jakaś rodzinna drama, że kryzys małżeński, że kochanka na boku. Niby macie racje, ale tak się jednak składa, że jeszcze nic nie wiemy.
Zwolennikom interpretacji dosłownych, oglądającym "Zwierzęta", szybko zamykają się usta. Z okna kamienicy w Wiedniu rzuca się kobieta, ale na chodniku żadnego ciała nie ma. Zaraz potem jakiś ptak wlatuje do wspomnianej wcześniej chaty, aby popełnić samobójstwo, a zza komódki wyłania się czarny kot, który prosi o papierosa. I zaczyna gadać coś o tym, że mąż naszej pisarki zabrał nóż do łóżka.
Czaicie o co chodzi? Jeśli nie, a ostatnie obrazki wydają się wam enigmatyczne, to nie jest tak z mojej winy. Filmowa łamigłówka Zglińskiego to nic innego, jak podręcznikowy puzzle film, którego cechą nadrzędną jest zawiła narracja oraz zatarcie różnicy między obiektywizmem a subiektywizmem, tak że widz ma kłopot z wyciśnięciem z treści kinematograficznego sensu.
Filmy tego typu nie znoszą tego, co interpretacyjnie letnie, co zaledwie poprawne, przejrzyste w odbiorze. Domagają się bardziej złożonego odczytania, rozpoznania sekretu i ukrytego pod nim celu. Otóż zadaniem widza jest rekonstrukcja skomplikowanej struktury fabularnej, negocjowanie sensu, a przy tym oswajanie świata przedstawionego. A zatem: niech pierwszy rzuci interpretacyjnym kamieniem ten, kto pośród achronologicznych, wielopoziomowych, niewiarygodnych punktów widzenia bohaterów, czy też braku koherencji fabularnej rozpozna, co autor miał na myśli.
Dla mnie osobiście nie ma to znaczenia, może być to równie dobrze puste ćwiczenie warsztatowe, choć sam dla zabawy przyjąłbym wyzwanie, bo mam autorską teorię, a nawet kilka. Zaryzykuję. Gdybym próbował "Zwierzęta" jakoś zrozumieć, scalić w sensowną opowieść, to powiedziałbym, że u ich podstawy faktycznie leżą ciężkie psychologiczne akcenty, związane z kryzysem komunikacji w małżeństwie - pary zmęczonej własną niepewnością, poczuciem niemocy oraz lękiem przed przygnieceniem swoim wzajemnym ciężarem.
Oglądane z tej perspektywy "Zwierzęta" Zglińskiego wydają składać się na dalsze konsekwencje tego stanu rzeczy, czyli regres, a nawet zapaść twórczych możliwości, które mogłaby stać się środkiem uśmierzającym ból. Ale ten rozdwojony film jest równocześnie o nieuchronności rozstania ze światem doczesnym, o tym że ludzkie życie musi zmierzyć się z definitywnym i nieodwołalnym końcem - utratą tego, co się wypracowało.
Nie wiem, co jeszcze się tam kryje, musicie działać na własną rękę. Widać w tym filmie, że Zgliński jest zbyt inteligentnym gościem, żeby przypiąć sobie jakąś gębę, skończyć na zgrabnej puencie, która ujawni narracyjny sens. "Zwierzęta" wydają się najciekawsze nie w momentach, w których zdajemy się dochodzić do sedna, ale właśnie tam, gdzie poszlaki stają się boleśnie niejasne, pozbawiane ogniska skupienia i zmieniają swój bieg. Fabuła co rusz skręca w boczne drogi, prowadzi na ślepe tory. Ile w przybliżeniu ich jest? To pytanie ze wszech miar uprawnione i ciekawe, ale doprawdy trudno mi powiedzieć.
Przypominam, że David Foster Wallace twierdził, że jest około 37 możliwych interpretacji "Zaginionej autostrady" Lyncha, jego imiennika. Tutaj pewnie jest podobnie. Tym samym określenie naszych uczuć wobec dzieła Zglińskiego, ustalenie, czy to jednoznacznie "dobry" czy "zły" film, "intrygujący" czy "irytujący", ustępuje uzgodnieniu jego sensu. I refleksji o wielkim rozziewie interpretacyjnym jakie oferuje kino. Ja to kupuję.
7/10
"Zwierzęta", reż. Greg Zgliński, Polska 2018, dystrybutor: Velvet Spoon, premiera kinowa: 14 grudnia 2018 roku.