Jeśli szukacie filmu, przy którym adaptację "50 twarzy Greya" można nazwać arcydziełem, warto rozważyć seans "Wszystko albo nic". Czesko-polsko-słowacka "komedia" w reżyserii Marty Ferencovej to najbardziej żenująca produkcja, jaka gościła na ekranach naszych kin od czasu "Kaca Wawy".
O tym, jaki typ kina reprezentuje "Wszystko albo nic" znakomicie świadczy już sam opis fabuły. W bliżej nieokreślonej rzeczywistości żyje troje przyjaciół: niespełniona pisarka Linda (Tatiana Pauhofova), nimfomanka Vanda (Klara Issova) i homoseksualista Edzio (Lubo Kostelny). Razem prowadzą małą księgarnię, w której sprzedają głównie literaturę kobiecą i erotyczną. Pewnego dnia przypadkowo spotykają trójkę mężczyzn: Jakuba (Michał Żebrowski), Aladara (Krzysztof Tyniec) i Leo (Petr Vanek), którzy zawracają przyjaciołom w głowie. Bohaterowie niemal od razu zakochują się do szaleństwa, jednak na drodze do szczęścia pojawiają się przeszkody...
Jakie? Cóż, okaże się, że każdy z napotkanych mężczyzn ma poważne problemy emocjonalne. Jakub to złośliwy szowinista, który Lindę wykorzystuje jedynie jako przelotną partnerkę, podstarzały profesor Aladar lubuje się w młodych i naiwnych studentkach, a Leo jest egoistą, dla którego największą wartością w życiu jest weganizm. Mimo to, z bliżej nieznanych przyczyn, głównych bohaterów cechy te nie zniechęcają. Ba! Działają na nich jak magnes. I w taki sposób rodzi się romans, w który twórcom i aktorom trzeba wierzyć na słowo.
"Wszystko albo nic" musiało powstać przez przypadek. Trudno bowiem inaczej wytłumaczyć, jakim sposobem ktoś świadomie dopuścił do produkcji projekt tego pokroju. Poziom amatorstwa i banału bijący z dzieła Ferencovej uderzy wszystkich z wyjątkiem najbardziej cierpliwych i wytrwałych miłośników komedii romantycznych. Nie dość, że w filmie roi się od najprostszych schematów (dla przykładu: bohaterowie poznają się, bo... przypadkiem wpadają na siebie na ulicy), to smaczku dodają dynamiczne dialogi i przezabawne żarty, dzięki którym widz po pierwszych trzech minutach pragnie zapaść się ze wstydu pod ziemię.
Wcześniejsze nawiązanie do "50 twarzy Greya" nie jest wcale na wyrost. Autorzy "Wszystko albo nic" wyraźnie starają się wzorować na hollywoodzkim przeboju erotycznym, przedstawiając miłość bogatego biznesmena do biednej księgarki, lecz melodramat nieudolnie zastępują humorem. To, co ma nas śmieszyć, oparte jest wyłącznie na fizjologii, nawiązaniach do seksu i wulgaryzmach. Natomiast bohaterowie to grupa niewiarygodnie pustych i papierowych postaci, których imion nawet nie warto pamiętać. Ich głupota i brak rozsądku przerasta wytrzymałość przeciętnego widza.
"Wszystko albo nic" to jednak przede wszystkim film do bólu prymitywny, nachalnie powtarzający stereotypy i poniżający kobiety. O tym ostatnim niech świadczy fakt, że ich rola sprowadzona jest tutaj do uganiania się za mężczyznami, którzy traktują je, delikatnie mówiąc, w sposób przedmiotowy. Efekt niemal jakby cofnąć się w czasie (i rozwoju) do poprzedniego tysiąclecia. W zamian - wielką zaletą "Wszystko albo nic" jest nieprzewidywalność. Oczywiście, bierze się ona głównie z tego, że fabuła nie ma żadnego sensu, lecz naprawdę nie sposób określić, jakim doskonałym pomysłem scenarzyści uraczą nas w następnej kolejności.
Sytuację może odrobinę ratowałyby udane walory produkcyjne, ale film zrealizowany i zagrany jest po amatorsku, a oliwy do ognia dolewa fatalny dubbing. Aktorom zaangażowanym w ten projekt, łącznie z Polakami: Pawłem Delągiem i Michałem Żebrowskim, można jedynie współczuć, bo prawdopodobnie będą wstydzić się tego tytułu do końca swojej kariery. Natomiast twórcy i producenci powinni otrzymać dozgonny zakaz zbliżania się do kamery. Ich film to najzwyczajniej w świecie dzieło szkodliwe. Z wielu zarzutów, które można mu postawić, tego nie usprawiedliwia nic.
1/10
"Wszystko albo nic", reż. Marta Ferencova, Polska/Czechy/Słowacja 2017, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 17 marca 2017 roku.