Źli chłopcy wracają! I co zrobisz? Co zrobisz, kiedy po Ciebie przyjdą? Rozsiądziesz się wygodnie, drogi widzu, w kinowym fotelu i dasz się ponieść temu rollecosterowi kina akcji ze sporą domieszką komedii. Tym bardziej, że seans najnowszego rozdziału tej kultowej serii należy do przyjemnych doświadczeń. Nawet, jeśli na tle dotychczasowych części, ta delikatnie zostaje w tyle.
- Seria "Bad Boys" rozpoczęła się w 1995 roku. Wtedy to poznaliśmy szalonych i zabawnych policjantów z Miami, w których brawurowo wcieli się Will Smith i Martin Lawrence. Teraz do kin trafia czwarta część, w której Mike Lowrey i Marcus Burnett dowiadują się, że ujawniono fakty wskazujące na to, że zmarły kapitan Howard przez całe życie popełniał przestępstwa. Bad Boys przysięgają oczyścić jego imię. Nawet jeśli oznacza to znalezienie się na celowniku kartelu i policji.
- Seria "Bad Boys" zarobiła 841 milionów dolarów na całym świecie. Film "Bad Boys: Ride or Die" zadebiutował na ekranach polskich kin 7 czerwca. Zobacz zwiastun!
Już od pierwszej części z roku 1995 poczułem dużą sympatię tak do filmu, jak i reżysera Michaela Baya. Poważni krytycy oczywiście mają dystans do twórcy "Twierdzy", "Pearl Harbor", "Armagedonu" czy pięciu produkcji o Transformersach. Niemniej jednak, mnie Bay ze swoim rozrywkowym patrzeniem na kino przypadł do gustu. To kino żywe, teledyskowe, oprawione energetyczną i wpadającą w ucho ścieżką muzyczną, zawsze w szalonym tempie, efektowne, bez zbędnych scen i niepotrzebnych dłużyzn. Esencja ekranowego widowiska. Z humorem, może nie wyrafinowanym, ale użytecznym i w odpowiednim momencie. Bay po prostu wniósł nową jakość w kino mainstreamowe, w kino akcji. Dał swoją, dynamiczną definicję blockbustera.
Dlaczego tyle miejsca poświęcam twórcy pierwszych dwóch "Bad Boysów"? Ponieważ, jeśli czegoś brakuje czwartej części, zrealizowanej przez duet Adil El Arbi i Bilall Fallah, to właśnie Michaela Baya. Co ciekawe, nie było to tak odczuwalne w trzecim obrazie, zatytułowanym "Bad Boys for Life". Teraz jednak jest, ale do tej kwestii jeszcze powrócimy.
"Bad Boys: Ride od Die" są już w znacznym stopniu kontynuacją poprzedniej odsłony, stąd do obsady powraca również Jacob Scipio, wcielający się w postać Armando Aretasa, czyli syna samego Mike'a Lowreya, którego gra oczywiście Will Smith. W poprzednim tytule Armando napsuł sporo krwi naszym bohaterem, obok Mike'a, również jego nierozłącznemu partnerowi Marcusowi Burnettowi, którego bohaterem zawsze dobrze bawił się Martin Lawrence. Przede wszystkim jednak pierworodny Lowreya pozbawił życia kapitana Howarda, którego z dużym temperamentem kreował Joe Pantoliano. Dziś przebywa w więzieniu, odbywając długoletni wyrok. Jednak przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Ludzie współpracujący z kartelami, dla których pracował Aretas, chcąc zatrzeć ślady tej komitywy, raz rzucają cień podejrzenia na zasłużonego, ale martwego Howarda, dwa próbują pozbyć się tych, którzy mogliby ich rozpoznać, a jednym z nich jest właśnie syn Mike'a Lowreya. Co będzie dalej, można się domyślać, w szczegóły scenariusza najlepiej zagłębić się w sali kinowej.
Rzecz w tym, że panowie Adil El Arbi i Bilall Fallah dwoją się i troją, aby to wszystko ekranie się wręcz gotowało. A przy okazji wciąż było lekkie, zabawne, z dystansem, na sporym luzie. Od 1995 roku trochę czasu jednak minęło. Ten upływ odnosi się też do samych bohaterów. To nie są już ci sami ludzie, co niemal trzydzieści lat wcześniej. Oczywiście dużo w nich z tamtych złych chłopców, jednak czas robi swoje. Jeszcze nie przekonują siebie, jak bohaterowie "Zabójczej broni", że są na to za starzy, ale już jakieś przemyślenia, decyzje i inne patrzenie na świat obu dżentelmenom towarzyszy. I to się przekłada na to, co widzimy na ekranie.
Dwójka reżyserów tka tę znaną sieć, schemat obowiązujący w całej serii, gdzie dwaj przyjaciele są dla siebie kontrastem. Na tym budowany jest główny akcent komediowy, podsycane napięcie między bohaterami. To ożywia naszpikowaną akcją opowieść. I niby to otrzymujemy, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że rozgrywa się to wszystko przy zaciągniętym hamulcu. Że nie ma takiej płynności i swobody, jak właśnie u Michaela Baya. Że to wszystko straciło swoją świeżość i brakuje pomysłu. Toczy się ta śnieżna kula, nabiera prędkości, a mimo to pozostaje uczucie jakiegoś niedosytu, nawet zawodu. Przynajmniej u piszącego te słowa.
A przecież El Arbi i Fallah starają się jak mogą. Ich sekwencje akcji są zawrotne. Kamera lata, jest w ciągłym ruchu. Jesteśmy jak wsadzeni do wagonika górskiej kolejki. Co prawda, akurat mi zabieg z FPS wydaje się już, co nie co przestarzały i kiczowaty, ale fani gier mogą mieć inne odczucia. To są jednak tylko drobiazgi, gdyż generalnie, kiedy akcja wprawiana jest w ruch, kule świszczą, a opony piszczą, jeszcze wygodniej w tym fotelu się rozsiadamy.
A może "Bady Boys: Rode or Die" nie zaskakują na poziomie komediowym? To co tak zgrabnie wychodziło Bayowi, a czego wyraźnie nie kontynuują jego następcy, rzutuje na finalny efekt? Obaj reżyserzy sprawiają wrażenie, jakby byli przekonani, że sceny komediowe zrealizują się same, dzięki charyzmie dwóch gwiazd franczyzy, Smitha i Lawrence'a. I raz to się udaje, innym razem nie.
Trudno się pisze i ocenia (zresztą ocena należy do każdego oglądającego) taki film, gdzie czegoś w osobistym odczuciu brakuje o włos. Gdzie trudno wskazać niektóre rzeczy, ale je się czuje. Nudy nie ma, to na pewno. Po prostu porównanie nie wytrzymuje próby, co nie znaczy, że film jest skazany na porażkę. Wciąż miło spotkać się raz jeszcze z nie dającymi się nie lubić Bad Boysami. A że film zostawia widza z pewną dozą ambiwalentnych odczuć, to zawsze już tylko indywidualne preferencje.
6/10
"Bad Boys: Ride or Die", reż. Adil El Arbi i Bilall Fallah, USA 2024, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 7 czerwca 2024 roku.