​"Walser" [recenzja]: Kolejarz w dolinie węży

Kadr z filmu "Walser", fot. Adam Sikora /materiały dystrybutora

"Ciekawy" - tym pobłażliwym epitetem często określa się nieudane filmowe eksperymenty, takie, które mają wiele wad, ale przy tym oferują nowe rozwiązania i idee. Jednak nawet przy dobrych chęciach trudno użyć go odnośnie "Walsera", wyreżyserowanego przez artystę Zbigniewa Liberę i mającego przerzucić pomost między sztuką współczesną a kinem. Ciekawe jest w nim co najwyżej to, że pokazuje, jak wielki dystans potrafi dzielić wzniosłą teorię i ekranową praktykę.

Chociaż Libera nazywa swój film "postapokaliptycznym thrillerem science fiction", to bardziej pasuje do niego określenie "preapokaliptyczny". Fikcyjny świat dopiero zbliża się w stronę krawędzi, czego przyczynę stanowi plaga bezpłodności. Nie dowiadujemy się jednak, co ją spowodowało. Nie mamy też okazji przyjrzeć się coraz bardziej dekadenckiej ludzkości. Fantastyczne elementy są tu zaledwie sztafażem dla historii, która pretenduje do miana uniwersalnej.

Pracownik kolei Andrzej Walser (Krzysztof Stroiński) z niewiadomych przyczyn budzi się w lesie, gdzie mieszka prymitywne, jakimś cudem nieodkryte plemię. Bohater ze zdumieniem widzi, że tubylcy nie stracili zdolności do rozmnażania się. Pełen dobrych chęci, próbuje nakłonić ich do tego, aby wyruszyli z nim w stronę miasta i pomogli wyleczyć pozostałych mieszkańców Ziemi. Skutki jego starań są - jak nietrudno się domyśleć - tragiczne.

Reklama

Cały film oparty jest na opozycjach. Walser jest starym i roztrzęsionym człowiekiem, który ukrywa swoje ciało pod budzącym trumienne skojarzenia mundurem. Dzikusi są młodzi i zdrowi, a za strój starczą im opaski na biodrach. Ten pierwszy jest urzędnikiem, czyli reprezentuje jakiś system, za to ci drudzy żyją w świecie, gdzie nie ma wyraźnej hierarchii i skodyfikowanych zasad. Ponadto protagonistę gra zawodowy aktor, a w role jego towarzyszy wcielają się osoby bez filmowego doświadczenia. Ze zderzenia tych dwóch światów, zarysowanego w równocześnie staranny i ostentacyjny sposób, nie rodzi się jednak żaden szczególnie przenikliwy czy inspirujący wniosek.

Libera mówi, że cywilizacja jest chorobą; że jej relacja z mniej zaawansowanymi społecznościami jest zawsze pasożytnicza i destrukcyjna. Nawet jeśli to prawda, to teza ta zostaje wyartykułowana w postaci nieznoszącego sprzeciwu morału, jeszcze bardziej pozbawionego ambiwalencji i prostackiego niż ten z "Avatara" Jamesa Camerona, do którego porównuje się "Walsera" w materiałach promocyjnych. Mniejsza jednak o morał - gorzej, że poprzedza go kilkadziesiąt minut pośledniej jakości spektaklu.

"Walsera" w dużej mierze wypełniają sfilmowane w siermiężny sposób etnograficzne impresje. Niewiele w tym prawdziwego kina; po seansie zostają w głowie tylko sceny rytualnych koncertów. Ze względu na umowność gatunkowego rekwizytorium i filozoficzne ambicje debiut Libery mógłby kojarzyć się ze "Stalkerem" Andrieja Tarkowskiego. "Walser" wygląda jednak bardziej jak wariacja na temat parahollywoodzkiej "Klątwy doliny węży" Marka Piestraka, w której radość z zabawy w kino zastąpiła arthouse'owa pretensja.

2/10

"Walser", reż. Zbigniew Libera, Polska 2015, dystrybutor: Alter Ego Pictures, dystrybutor: 20 maja 2016 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy