"W spirali" [recenzja]: Muszę się zgubić!

Kadr z filmu "W spirali", fot. Wojciech Zieliński /materiały dystrybutora

Ewidentnie chodziło o pułapkę i toksyczny związek. Koniec końców punktem wyjścia w najnowszym filmie Konrada Aksinowicza jest bardzo prosty patent narracyjny, zapożyczony m.in. z "Noża w wodzie" Romana Polańskiego. Tajemniczy jegomość rozsadza struktury związku - poddaje pod wątpliwość uczucia i zaufanie.

"W spirali" dodatkowo miał być prawdopodobnie filmem, który naśladuje amerykańskie kino niezależne. Nie tylko na poziomie rozwiązań formalnych, ale także w kwestiach budżetowych. Efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Spirala jest nie tylko w tytule. Spirala pojawia się też jako obrazek w filmie. Tak, żeby widz przypadkiem nie zapomniał, że musi się zgubić.

Agnes i Krzysztof (Katarzyna Warnke i Piotr Stramowski) - młode małżeństwo. Aż strach pytać o ich status społeczny, codzienność, zarobki i zainteresowania. Agnes i Krzysztof to papierowe figurki zmanierowanych ludzików z dużego miasta, którzy toczą ze sobą jakieś wydumane spory. Wsiadają do swojego drogiego samochodu i jadą za miasto. Wyjazd ma uspokoić sytuację. Natura jest w końcu najlepszym rozwiązaniem. Domek w lesie to szklany, elegancki, drogi klocek, który rzeczywiście dobrze wyglądałby w reklamie porcelanowej zastawy. To właśnie tutaj para ma znaleźć ukojenie.

Reklama

Po drodze do lasu Agnes i Krzysztof zabierają ze sobą Tamira (Tamir Halperin) - autostopowicza, który jedzie na jakiś festiwal kultury żydowskiej. Ma na sobie mnóstwo koralików, dziwną torbę i mówi coś o "lekarstwie", które chyba miało być odniesieniem do peyotlu. Tamir to szczyt narracyjnego absurdu. W Tamira naprawdę trudno uwierzyć, szczególnie jak siedzi na skale w lesie i medytuje w poszukiwaniu absolutu. Jest to postać, która miała być magiczna, a zamiast tego wywołuje salwy śmiechu.

Punktem kulminacyjnym jest oczywiście terapia "lekarstwem" i halucynacje Agnes i Krzysztofa. Rzeczywiście po obejrzeniu "W spirali" trudno będzie zapomnieć sceny z narkotykowymi tripami w wykonaniu Katarzyny Warnke. Ten pożal się Boże "performance" ociera się wręcz o żenadę. Nie wspominając o scenach seksualnych. Długo w polskim kinie nikt się, aż tak niepotrzebnie, "nie przegrywał".

Trudno jednak winić aktorów, jeśli prowadzi ich reżyser, który ma na swoim koncie szczyt filmowego blamażu, czyli film "Zamiana". "W spirali" to wizualny potworek, w którym widać jakieś próby kombinowania z narracją filmową. Można próbować śledzić powtórzenia niektórych scen, szukać struktury, leitmotivu, ale koniec końców wiadomo, że to napuszona improwizacja, która z niczego nie wynika. Wszystko od początku do końca jest potwornie sztuczne, przewidywalne, momentami wręcz kuriozalne. "W spirali" to obrazek ułożony na siłę, udziwniony kompletnie bez powodu, oparty na przekonaniu, że wystarczy wprowadzić czarodzieja, a wszystko jakoś się ułoży.

Naprawdę trudno napisać cokolwiek dobrego o tym kompletnie niepotrzebnym filmie, który rości sobie prawo do bycia eksperymentem. Na plakacie filmu Aksinowicza widnieje napis: "Jeden z najlepszych filmów festiwalu w Gdyni". Jeśli już operujemy na tak podstawowym poziomie, to warto jednak nadmienić, że jest dokładnie odwrotnie. "W spirali" był jednym z najgorszych filmów na ubiegłorocznym festiwalu w Gdyni. Obok "Ojca" Artura Urbańskiego spokojnie może pretendować do miana jednego z najgorszych polskich filmów tego roku.

1/10

"W spirali", reż. Konrad Aksinowicz, Polska 2015, dystrybutor: Alter Ego Pictures, premiera kinowa: 17 czerwca 2016 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: W spirali
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy