"Venom" to superbohaterski kotlet, który po odgrzaniu nasyci fanów gatunku. Jeśli jesteście Magdą Gessler kina, wasze spotkanie z tym filmem może się jednak źle skończyć. No chyba, że macie słabość do Toma Hardy’ego, w którego towarzystwie nawet zakalec smakuje jak rarytas.
Dziś prawdziwych dziennikarzy już nie ma. Kiedy Eddie Brock (Hardy), przebojowy i wzięty reporter, natrafia na aferę stulecia, ma materiał, by ruszyć z posad bryłę świata, albo chociaż na jeden dzień stać się newsowym królem San Francisco. Jednak potentat, który stoi za sprawą - pokrótce mówiąc - obcych i eksperymentów na bezdomnych, szybko doprowadza do zwolnienia go z telewizji.
Co zrobiłby na miejscu Eddiego dziennikarz śledczy z klasycznych filmów Hollywoodu w rodzaju "Wszyscy ludzie prezydenta"? Zagryzł zęby i doprowadził do ujawnienia rewelacji za wszelką cenę, mimo przeciwności losu. Co robi Eddie? Sięga po butelkę i użala się nad sobą.
"Jesteś nieudacznikiem!" - mówi mu Venom, kosmiczny przybysz, który gdy znajdzie porządne ciało na Ziemi, żyje z nim w symbiozie. Tak się składa, że Venom i Eddie pasują do siebie, bo kosmita na swojej planecie też nie należał do "ludzi" sukcesu. Ich złączenie zmienia wszystko tak dla nich, jak i dla świata stającego przed perspektywą kosmicznej inwazji. Przyda się tu jakiś heros, gotowy na wszelkie poświęcenie. Bardziej jednak przydałby się tu jakiś superbohater scenopisarstwa, który tchnąłby w film logikę, energię i życie.
Ten drugi się nie znalazł i "Venom" nie wyróżnia się oryginalnością w oceanie filmów o superbohaterach. Ma klasyczną budowę trójaktową. W ciągnącej się w nieskończoność ekspozycji oglądamy, jak zwykły śmiertelnik zyskuje nadprzyrodzone moce, w przyspieszonym środku zawiązuje się właściwy problem, a bohater przechodzi przemianę, a w końcówce, która nie grzeszy spektakularnością, dobre toczy walkę ze złym. Widzieliśmy to już wiele razy, nic nas tu nie zaskoczy. Jeśli najbardziej lubicie piosenki, które już znacie, to rezerwujcie bilet do kina. Jeśli nic was tak nie wkurza, jak powtórki z rozrywki, ustawcie się w kolejce do okienka "Zwroty".
Nie ma nic pośrodku? Cóż, jest - Tom Hardy, który tytułowemu bohaterowi nadaje luz i dystans, choć jak przekonaliśmy się niedawno, aktor z efektu końcowego nie jest zadowolony. Ponoć ponad pół godziny jego ulubionych scen wypadło przy montażu. To, co zostało, ogląda się przyjemnie, a Brytyjczyk należy do tych gwiazd ekranu, które samą mimiką twarzy potrafią uwieść widza i wiele mu wynagrodzić. Tutaj musi się nieźle natrudzić, żeby odwieść naszą uwagę od nielogiczności tak dużych, że nawet młokosi, (film można oglądać od 13 lat) je wyłapią. Weźmy jedną z początkowych scen, kiedy do najpilniej strzeżonego centrum badań świata jedna z laborantek wprowadza dziennikarza i nie rejestruje tego żadna kamera. Który 13-latek nie zapyta: "Wtf?"?
To o tyle rozczarowujące, że "Venom" zaczyna się małą rewolucją. Konserwatywne Hollywood nie pozwala sobie na eksperymenty z obrazem i - poza "Spider Manem: Homecoming" - nie ma w nim zdjęć z komórek ani kamer przemysłowych. Tym razem oglądamy dokumentalny zapis z Malezji, który obiecuje, że film Rubena Fleischera będzie powiewem świeżości. Ta obietnica pozostaje jednak bez odkrycia, a czar pryska tak szybko, jak obraz wraca do zapisu z tradycyjnej kamery. Lądujemy na starych śmieciach, ale w towarzystwie poczucia humoru Hardy'ego, więc zamiast złościć się, możemy się pośmiać. Jego schizofreniczne rozmowy z Venomem dają ku temu pretekst, choć jak na schizofrenię to zdecydowanie za mało tu szaleństwa.
6/10
"Venom", reż. Ruben Fleischer, USA 2018, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 5 października 2018 roku.