Gareth Edwards, autor takich ekranowych przebojów, jak "Łotr 1" czy "Godzilla", w swoim najnowszym projekcie "Twórca" postanowił dołączyć do debaty na temat palącej kwestii, jaką jest zastosowanie, obecność, a w konsekwencji też rozwój sztucznej inteligencji (artificial intelligence, AI). Samo kino wątek ten eksploruje już od dawna, daleko nie szukając, wystarczy przywołać takie obrazy, jak "2001: Odyseja kosmiczna", "Terminatory", Matriksy" czy "Ja, robot". Już z tego względu rzecz do łatwych nie należy, o ile chce się być oryginalnym, nowatorskim, chcieć zaskoczyć czymś widza, zrobić coś naprawdę wyjątkowego. Tak "Twórca" się zapowiadał, tak wyglądał na zwiastunach, takie kino obiecywał, dając nadzieję na rzecz wielką i niezapomnianą. Efekt? Cóż, mogło być niestety zdecydowanie lepiej.
Zastanawiam się dzisiaj, nazajutrz po obejrzanym filmie, kiedy chwilę po zakończeniu seansu miałem względem tego obrazu jeszcze ciepłe odczucia, dlaczego te zmieniły się ledwie po paru godzinach i przespanej nocy? Przecież Edwards, co by nie mówić i nie pisać, stworzył kawałek solidnego, efektownego i emocjonującego widowiska. W tym obrazie dzieje się dużo i gęsto. Dbałość realizacyjna wydaje się być bezdyskusyjna. Ten film wygląda po prostu dobrze.
W takim razie co jest nie tak? Co szwankuje w historii byłego amerykańskiego agenta, który wracając do służby, ma wytropić broń ostatecznej zagłady, wykreowaną przez twórcę sztucznej inteligencji. AI do roku 2065 zdobyła już status odrębnego gatunku i obecnie toczy wojnę z Ameryką o przetrwanie. Główną postacią dramatu jest Joshua, w którego rolę wciela się coraz lepszy John David Washington. Do klasy ojca [Denzela - red.] jeszcze mu trochę brakuje, ale jest na dobrej drodze. Bohater po dramatycznych przeżyciach z prologu, teraz widząc osobistą szansę na odwrócenie swojego losu, decyduje się wziąć udział w misji, która jest "być albo nie być" dla każdej ze stron.
Wydawałoby się, że zmierzamy do zaskakujących i nieoczywistych wydarzeń, a tymczasem dostajemy rzeczy, które łatwo przewidzieć. Edwards nie wykorzystuje elementu zaskoczenia, mimo iż stara się, niemal matematycznie, żonglować zwrotami akcji. Problem w tym, że sam się przy tym dość solidnie gubi. Elementy akcji ewidentnie dzieją się poza naszym wzrokiem i wyskakują jak "królik z kapelusza", zadziwiając nas, a i owszem, ale chyba nie o to tu miało chodzić. Chaos i fabularne dziury w scenariuszu to największa bolączka tego projektu, jak i stosunek do upływającego czasu ekranowego, który też wydaje się wielce umowny. W finale mamy już naprawdę poważny zgrzyt, gdzie pytamy samych siebie: jak, kiedy, gdzie, no jak kto..? Przecież nie tak powinno to wyglądać w kinie, mierzącym wysoko i ambitnie.
Gareth Edwards bez wątpienia chciał zrobić film, który zapadnie w pamięci widzów, będzie czymś istotnym w panteonie kina sci-fi, jak wspomniane wcześniej tytuły. Miał wiele przemawiających za tym argumentów. Historię, nawet jeśli nie oryginalną, to dającą szansę na ogranie jej na świeżo, nietypowo. Przykłady swoich kolegów po fachu, którzy za temat brali się z dużym sukcesem, racząc swoimi wizjami, tak widzów, jak i krytyków, którzy często narzekają. Wystarczyło dobrze odrobić lekcję i wyszłaby z tego przyzwoita realizacja, zarówno na poziomie formalnym, jak i merytorycznym.
Wreszcie obsada. Washington - ten ma to w genach, więc nie ma co się nad tym rozwodzić. Ale jest też znana z "Ethernalsów" Gemma Chan, jest Ken Watanabe czy chociażby Allison Janney. Z tym, że Watanabe powtarza kilka wcześniejszych ról, które odróżnia jedynie kostium, jak te z "Ostatniego samuraja" czy "Godzilli". Tymczasem Janney aktorsko jest spłaszczona i groteskowa, jakby reżyser nie miał pomysłu na postać, a na pewno nie zaproponował jej niczego konkretnego. Chan natomiast jest zdecydowanie za mało. Element obsadowy ratuje szczęśliwie mała Madeleine Yuna Voyles, w roli Alfie. To dziecko potrafi skraść każdą scenę z jej udziałem. I pod tym względem właściwie to wszystko.
No dobrze, ktoś zapyta, a co z tą sztuczną inteligencją? A co ma być? Człowiek stworzył substytut człowieka, a teraz jego próżność, pycha i niezdrowy apetyt maskowany dumnymi hasłami i wzniosłymi ideałami, stawia go na skraju unicestwienia. Tylko czy aby na pewno? Każde SF jest jakąś metaforą, alegorią, pod tym kostiumem kryje się coś współczesnego, dzisiejszego, oderwanego od filmowego gatunku czy kanonu. Edwards najzwyczajniej na świecie pokazuje, jak wygląda nasza egzystencjalna kondycja, jak tolerujemy, akceptujemy inność, obcość. Do czego jesteśmy zdolni. I jak lubimy niszczyć.
Przekaz jest głęboki, temu nie zaprzeczę. Szkoda tylko, że wyrażony z tyloma błędami, dramaturgicznym niedbalstwem, fabularnymi dziurami. I to uwiera, nie pozwala w pełni cieszyć się tym niemałym przedsięwzięciem. Doświadczamy, owszem, sprawnego widowiska, które chwilę po wyjściu z kina jeszcze niesie się miłym wspomnieniem. Później jednak świadomość przywołuje te wszystkie skróty czasowe, dziwne i zaskakujące ciągi przyczynowo-skutkowe. I czar pryska. Szkoda, mogło być bardzo dobrze, wręcz wybitnie, a jest na granicy poprawności.
6/10
"Twórca", reż. USA 2023, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 29 września 2023 roku.