"Trzy kroki od siebie" [recenzja]: Granice miłości

Kadr z filmu "Trzy kroki od siebie" /UIP /materiały prasowe

Każde pokolenie ma swoją "Love Story". Co prawda, raptem pięć lat temu na dużych ekranach wzruszała i serca łamała "Gwiazd naszych wina", ale dzisiaj prymat topowego melodramatu dla nastolatków należy się już "Trzem krokom od siebie". I nie jest to ironia, ponieważ film Justina Baldoniego to solidna oraz uczciwie zrealizowana opowieść.

Tym razem kino podejmuje problematykę choroby zwanej mukowiscydozą. W filmie jest ona determinantem działania bohaterów. Młodych ludzi, stojących u progu dorosłości, na chwilę przed osiągnięciem pełnoletniości. Z drugiej strony, mimo młodego wieku, to przez dotykający ich przypadek każde z nich kurs dojrzewania ma już dawno za sobą. Pewnych mechanizmów jednak się nie przyspieszy, ani nie ominie.

"Trzy kroki od siebie" to historia Stelli, siedemnastolatki, przebywającej w szpitalu klinicznym i oczekującej na przeszczep płuc. Jej świat to szpitalny pokój, korytarze, stołówka. Najbliższe osoby to personel szpitala i inni chorzy, jej rówieśny. Problem w tym, że w przypadku mukowiscydozy chorzy na nią nie mogą pozwolić sobie na bezpośredni kontakt, a najbezpieczniejszą odległością między nimi jest metr i osiemdziesiąt centymetrów. Gdyby któreś z nich zaraziło się od drugiego, chociażby bakterią o nazwie Burkholderia, o przeszczepie nie byłoby już mowy. Taki właśnie jest świat Stelli, która walczy, która nie poddaje się, która uśmiecha się do surrealistycznej z punktu widzenia zdrowej osoby rzeczywistości, i która się... zakochuje.

Reklama

Justin Baldoni kreśli film według prawideł sztuki, co mu powinno się zaliczyć jako delikatną krytykę, ponieważ nie wychodzi poza schemat. Czyni to jednak w sposób wyważony i z dużym wyczuciem, kładąc nacisk na portrety eksponowanych bohaterów. Obok niezłomnej Stelli, w której rolę z dużym wdziękiem i determinacją wcieliła się znana z filmu "Split" M. Night Shyamalana, Haley Lu Richardson, możemy podziwiać także talenty Moisesa Ariasa, niezapomnianego Biaggio z "Królów lata" oraz Cole'a Sprouse'a, znanego młodocianej widowni z serialu "Riverdale". Z kolei starsza widownia może pamięta komedię z Adamem Sandlerem "Super tata"? W niej, co prawda Cole nie zagrał, ale wystąpił jego brat bliźniak Dylan. Obaj udowadniają, że mają wrodzony telnet.

To wszystko sugestywnie pomaga wniknąć w tę słodko-gorzką historię. Pozwala w pełni zanurzyć się w rzeczywistość, jakże odległą dla osób niedotkniętych tą chorobą, w sposób intensywny, pełen emocji i zaangażowania. I może gdyby jeszcze tylko Baldoni, razem ze scenarzystami, w końcówce nie mnożył napięcia, to uniknąłby zarzutu o już naprawdę wyrafinowaną manipulację. Bez względu na wszystko, "Trzy kroki od siebie" to udane wykorzystanie ogranych fabularnych rozwiązań z dotknięciem problemu, który zasługuje na to, aby o nim mówić, przywoływać go i o nim nie zapominać. Poza tym chusteczki w dłoń i do kina śmiało marsz.    

7/10

"Trzy kroki od siebie" (Five Feet Apart), reż. Justin Baldoni, USA 2019, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 10 maja 2019 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy