"Truposze nie umierają": Przypowieść o końcu świata [recenzja]

Tilda Swinton w filmie "The Dead Don't Die" /UIP /materiały prasowe

Klikają w smartfony, szukają Wi-Fi, Xanaksu i Starbucksa. Co istotne: wszyscy nie żyją. "Truposze nie umierają" - nowy film Jima Jarmuscha, który otworzył tegoroczny festiwal w Cannes, to czarna komedia o zombie uszyta na miarę czasów, w których żyjemy.

Zaczyna się w Centerville. Miasto jest małe, to w zasadzie miasteczko ze wszystkimi atrakcjami przeciętnej prowincjonalności: pustymi ulicami, duchotą sennego, odizolowanego od autostrady międzymiastowej świata. Życie drepcze tu powoli, wszyscy pogodzili się z faktem, że żyją w miejscu, gdzie nie ma nic do roboty. Sytuacja nie ulegnie zmianie, nawet kiedy zwierzęta znikną z powierzchni ziemi, słońce przestanie zachodzić, a naukowcy i eksperci z Fox News zaczną bić na alarm, że oto rozszczelnia się pole magnetyczne naszej planety.

Reklama

W ciemno można zakładać, że to małe miasteczko to po prostu metafora pewnego kraju za oceanem. Rządzi nim człowiek z mewim gniazdem na głowie, który w żadne globalne ocieplenie nigdy nie uwierzy. Jarmusch - właściciel równie ekscentrycznej fryzury - patrzy na to z politowaniem.

Żeby w czasie kryzysu ekologicznego i za panowania alt-prawicy było ciekawiej, wszyscy zmarli mają na koniec świata odzyskać swoje ciała. Mają wstać z grobu i zepchnąć społeczeństwo nad skraj apokaliptycznej przepaści. Pierwszym z nich będzie Iggy Pop. Wspólną walkę z żywymi trupami i wbijanie ostrych przedmiotów w ich głowy zainicjują: Adam Driver, Bill Murray i Tilda Swinton, mistrzowsko władająca samurajskim mieczem oraz szkockim akcentem. Na wszystko to przez lornetkę, ze skraju lasu, będzie spoglądał Tom Waits - stylizowany na Henry'ego Davida Thoreau, który za sprawą pustelniczego trybu życia, postanowił kiedyś udowodnić wyższość człowieka niecylizowanego nad cywilizowanym. Trzeba przyznać, że z taką galerią postaci, mogła być to piękna apokalipsa.

Piękna także dlatego, że Jarmusch zawsze robi wszystko po swojemu, nie chce się nikomu podobać, nigdzie się nie spieszy, a już na pewno nie za sukcesem czy modami. W jego skromnych filmach niewiele się dzieje, każdy ma charakter medytacyjny. Kiedy opowiadał o parze nieszczęśliwych wampirów, skupiał się na zwyczajnych chwilach, składających się na to, co robili z własnym czasem na Ziemi. Kilka lat temu pokazał w Cannes film, w którym Paterson, skromny kierowca autobusu, hobbystycznie chwytał za ołówek i pisał wiersze o śliwce zalegającej w lodówce. Dziś jest podobnie, niewiele przyspieszyło.

Zombie z zasady są powolnymi drapieżnikami, ale ta powolność nie dopada zwykle tych, którym przyszło walczyć o przetrwanie. W "Truposze nie umierają" upadek świata kwituje się natomiast wzruszeniem ramion, jakby nie było o czym mówić, jakby nic wystrzałowego się nie wydarzyło. "To tylko zombie, widziałem na filmach" - mówi Ronnie Peterson (tym razem nie Paterson), grany przez Adama Drivera. U Jarmuscha cały świat podtrzymuje dziwną apatię i bierną postawę, zaś granice między żywymi a umarłymi stały się czysto umowne.

Rozumiem, czemu w obliczu zagłady świat, zamiast niekończącej się zabawy w uciekanie przed zombie i paraliżującej grozy, zaczyna nagle kumulować nudę. Jarmusch pokazuje rzeczywistość znieczuloną i odmóżdżoną, w której jedna katastrofa więcej nie robi już żadnej różnicy. Z tego ironicznego obrazka wyłania się wizja świata, w którym ludzie za sprawą niepohamowanej i bezmyślnej konsumpcji, doprowadzają do zagłady swój instynkt samozachowawczy. Smutne, ale cytując samego reżysera - jeśli smutek to tylko w komicznych oparach absurdu. Jeśli humor to z kamienną twarzą.

Są więc przewrotne sceny i dialogi, jest też trochę intelektualnej zabawy ze spuścizną George'a Romero. Mam jednak problem z tym, że przy zaangażowaniu tak wielkiego kalibru, popkulturalne żarty Jarmuscha tracą nieraz barwy, stają się nieznośnie deklaratywne, a z czasem powtarzalne. Dawniej Jarmusch od niechcenia skomponowałby kilkanaście soczystych kwestii w oparach papierosowego dymu i przy kubku kawy, a następnie wpuścił je w tuzin nieoczywistych sytuacji. Dziś są to dwa żarty na krzyż, które zamiast ewoluować w kolejne, powracają jak bumerang. Cóż, miało to sens w "Patersonie", kiedy każdy kolejny dzień bohatera był powtórzeniem poprzedniego. Niestety, powtarzany z nieumiarkowaniem dowcip o tym, że "przeżyją ci, którzy widzieli filmy o zombie" czy wracające do znudzenia słowa tytułowego country szlagiera Strugilla Simpsona, tracą siłę rozpędu, rozładowują się.

Niezależnie jednak od nieco ociężałej i przyprószonej siwizną satyry, Jarmuschowi znowu udaje się coś, co dla innych jest nieosiągalne. Któremu reżyserowi w trakcie inauguracji festiwalu w Cannes uszedłby na sucho czerstwy żart, w którym na oczach Adama Drivera podważa się kultowy status "Gwiezdnych wojen" lub ten, w którym jedną z bohaterek - tak nagle jak nagle wyciąga się królika z cylindra - porywają kosmici? Bez względu na chłodne przyjęcie przez krytykę, czerwony dywan będzie się przed nim rozwijał dalej.

6,5/10

"Truposze nie umierają" (The Dead Don't Die), reż. Jim Jarmusch, USA 2019, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 26 lipca 2019 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy