"Transformers: Ostatni rycerz" [recenzja]: Powrót do przeszłości

Mark Wahlberg w filmie "Transformers: Ostatni Rycerz" /materiały dystrybutora

Początek to wielka bitwa, która bynajmniej nie rozgrywa się współcześnie. Wracamy do średniowiecza, jesteśmy w Anglii pod koniec V wieku. Ożywa legenda króla Artura i rycerzy Okrągłego Stołu. W ogniu bitwy wszyscy oczekują, aż wreszcie pojawi się ratunek. W całej układance brakuje tylko jednej postaci - czarodzieja Merlina, który tym razem przypomina jednego z wielu wiecznie podchmielonych, angielskich rycerzy. Dzięki niemu jednak legendarny król wygrywa kolejne potyczki. Merlin zna tajemnice magii, dzierży tajemną włócznię, która otrzymał od pozaziemskich istot i odwraca bieg wydarzeń. Oczywiście wiadomo, czyja to sprawka i kto wpłynął na historię ludzkości.

Kolejny raz okazuje się, że historia ludzkości jest niepodzielnie związana z historią Transformersów. Kolejny raz chodzi o ostateczną potyczkę dobra ze złem i uratowanie Ziemi przed zagładą. "Ostatni Rycerz" nawiązuje nie tylko do epizodu rycerzy Okrągłego Stołu, którym oczywiście towarzyszyli ich metalowi bracia. Fabuła tej części "fantazji" w reżyserii Michaela Baya opiera się na legendzie o włóczni Merlina, dzięki której, kosztem Ziemi, można uratować planetę Cyberton.

Reszta jest mniej więcej w tym samym stylu, co poprzednie części. Oczywiście pojawiają się nowe postaci, jak chociażby odważna dziewczynka Izabella (Isabela Moner), czy maleńkie dino-transformersy. Jeśli ktokolwiek tęskni za popisowymi potyczkami Baya, który podrzuca Decepticony i Autoboty w lewo i w prawo, aby osiągnąć jak najbardziej spektakularną rozrywkę, powinien być usatysfakcjonowany.

Reklama

Tradycyjnie też sama narracja to raczej sprawa drugorzędna. Dużo wątków kompletnie nie wybrzmiewa, pojawia się tylko na chwilę, aby później zniknąć gdzieś w natłoku wypadków. Z jednej strony Bay i jego scenarzyści próbują zahaczyć o fascynację nastoletnimi/dziecięcymi mścicielkami i wojowniczkami, z drugiej - ewidentnie korzystają ze świata "Gwiezdnych Wojen". Nie będę wchodzić w szczegóły: kto, jak i do czego nawiązuje w tej części Transformersów. Sprawa jest absurdalnie prosta.

Najciekawszym fragmentem "Ostatniego Rycerza" jest na pewno współczesny epizod brytyjski i postać sir Edmunda Burtona (Anthony Hopkins). Można nawet odnieść wrażenie, że wtedy zaczyna się prawdziwy filmy. Legenda króla Artura przetrwała do czasów współczesnych dzięki Burtonowi. To on odnajduje Cade'a (Mark Wahlberg) i odkrywa w nim tytułowego ostatniego rycerza. Dzięki angielskiemu arystokracie na placu boju pojawia się też pani Vivian Wembley (Laura Haddock), która do bólu przypomina Megan Fox. Nostalgia za wcześniejszymi częściami serii plus bajka o angielskiej arystokracji. Gdyby nie sir Burton i jego tajemniczy kamerdyner (głos Jima Cartera z "Downton Abbey"), można byłoby przespać "Ostatniego Rycerza" bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia.

Mimo wszystko trudno udawać, że nowa część "Transformersów" to projekt udany. Rzeczywiście, film jest odrobinę krótszy i pojawiają się próby wprowadzenia humorystycznych dialogów oraz ironii. Główna intryga trzyma się na włosku. Optimus Prime ma ewidentne rozdwojenie jaźni, choć tradycyjna pokrzepiająca przemowa oczywiście wybrzmiewa. Martwicę mózgu powstrzymuje angielska arystokracja i choć warto docenić ten epizod, to jednak jest to wyjątek, który tylko potwierdza regułę.

5/10

"Transformers: Ostatni Rycerz" [Transformers: The Last Knight], reż. Michael Bay, USA 2017, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 23 sierpnia 2017

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Transformers: Ostatni Rycerz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy