"To my" [recenzja]: Groza w rytmie rapu

Kadr z filmu "To my" /materiały prasowe

Jordan Peele, po sukcesie dreszczowca "Uciekaj!", którego scenariusz przyniósł mu Oscara, został uznany za wizjonera, filmowego szamana, nowego Wesa Cravena. I dzisiaj, kiedy na ekrany wchodzi jego najnowszy obraz, nadzieje i oczekiwania tylko się wzmagają. A Peele zdecydowanie idzie za ciosem, serwując iście gatunkową wariację i to bez oglądania się za siebie.

Klucz do sukcesu tkwi w tajemnicy. Nie chodzi o to "jak?", tylko w tym przypadku "co?". Jaka jest prawda, co kryje się za tajemniczym i niepokojącym początkiem? Skąd się biorą ci, którzy zagrażają naszym bohaterom? O co w ogóle tutaj chodzi? Te pytania, i nie tylko, już od pierwszych ujęć, a potem scen, wdzierają się do świadomości, próbując natarczywie torować sobie drogę do kojącej iluminacji. Tymczasem zagadka staje się coraz bardziej intrygująca, mroczna i przerażająca. Zwłaszcza, że Peele dba o to, aby w tej historii działo się wiele, nawet jak pozornie nic się nie dzieje. Z każdą chwilą, z każdym momentem oraz kolejnym aktem robi się intensywniej, gęściej i... zabawniej. 

Reklama

Adelaide Wilson (doskonała Lupita Nyong'o) przeżyła w dzieciństwie jedną szczególnie traumatyczną sytuację. Po latach, już z mężem (Winston Duke), córką (Anna Diop) i synem (Evan Alex), przyjeżdża w miejsce, którego chyba wolałaby nie pamiętać. Wspomnienia odżywają, a otoczenie wyraźnie sygnalizuje, że coś niedobrego znowu się wydarzy. I wtedy pojawiają się oni. Żadni tam kosmici, czy inne ksenomorfy, tylko ludzie - tacy, jak rodzina Adelaide. Kropka w kropkę, detal w detal, komórka w komórkę. Zaczyna się noc jak z sennego koszmaru. Żywy surrealizm, makabra czystej wody, ale też groteska jak się patrzy.

Pierwsza myśl to, że Jordan Peele bardzo chce rozgryźć kwestię ludzkiego dualizmu, traktując rzecz niemal dosłownie, fizycznie. Z drugiej strony to zbyt oczywiste, żeby nie powiedzieć banalne, zwłaszcza że twórca hitowego "Uciekaj!" dotyka jeszcze kilku kwestii i to na wielu płaszczyznach - artystycznej, obyczajowej, społecznej i wreszcie kulturowej. W tym filmie jest absolutnie wszystko, poza chaosem. Można spokojnie obronić tezę, że "To my" jest satyrą amerykańskiego społeczeństwa w oparach slashera. Jeśli natomiast Peele mierzy w rozwarstwienie społeczne, rasowe czy ekonomiczne, śladów świadczących o tym także jest sporo. To, że się bawi naszym wyobrażeniem kina gatunkowego, po prostu widać gołym okiem. A jest przy tym bezwarunkowo bezkompromisowy.

Gdyby chcieć widzieć dzisiejsze Hollywood, całą filmową branżę, jako przemysł "białych", których produkty widzą tylko ich perspektywę, to w "To my" punkt widzenia jest odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni. I nie doszukiwałbym się rewanżyzmu, bardziej symetryzmu. Przede wszystkim jednak Peele żongluje i rozdaje tricki oraz motywy. Puszcza do widza oko. Równoważy grozę z makabrą, pozwalając na udział humoru, jak i zdrowego żartu. Stąd obok napięcia jego film, równie radośnie co bezczelnie, porywa.

Czy jednak na pewno jest to odkrywanie nowych kierunków w horrorze? Kilka dekad temu wspomniany Wes Craven swoim "Krzykiem" zrewitalizował gatunek. Tu dodał, tam odjął, podkręcił, ubarwił, zacytował również samego siebie i odniósł niespodziewany sukces. Peele jeszcze sam siebie za bardzo parafrazować nie może, ale ma do dyspozycji niemały dorobek starszych kolegów. Teraz trzeba to dobrze ująć, zestawić, położyć inaczej akcenty, w miarę oryginalnie nakreślić fabułę, trafnie "podsamplować" i można podbijać świat. Co niniejszym czyni, proponując rzecz pełną aluzji oraz odniesień, śmiałą i niepokorną, dosłowną i umowną jednocześnie. Ocierającą się o makabreskę, ale też klasykę kina. Szalony, zaskakujący oraz inteligentnie dowcipny film! Który dla części osób, wychodzących z kina w trakcie seansu, może się jednak okazać zbyt trudny.

9/10

"To my" ["Us"], reż. Jordan Peele, USA 2019, dystrybutor: UIP, premiera kinowa 22 marca 2019 roku.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: To my (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy