W jednej ze scen "Ragnaroku" grany przez Chrisa Hemswortha Thor trafia do kolistego pomieszczenia, z którego nie można się wydostać. "Ale to nie ma żadnego sensu" - krzyczy w nerwach. "To prawda" - odpowiada jego partner. "Jedyny sens jest taki, że to nie ma żadnego sensu". W taki sposób bohaterowie najlepiej charakteryzują cały seans filmu Taika Waititi. O dziwo, choć słowo logika nie należy do słownika jego twórców, trzecia część ekranowych przygód boga piorunów to wciąż solidna porcja nieskrępowanej rozrywki.
Tym razem władca potężnego młota musi powstrzymać tytułowy Ragnarok, w mitologii nordyckiej oznaczający apokalipsę. Jego zapowiedzią jest pożegnanie ojca - Odyna (Anthony Hopkins) i powrót siostry - Heli (Cate Blanchett). Pierwsza konfrontacja z żądną władzy nad światem boginią śmierci kończy się dla Thora i Lokiego (Tom Hiddleston) nie tylko utratą młota Mjollnira, ale także przymusową wycieczką na planetę Sakaar, gdzie następca tronu trafia w ręce Walkirii (Tessa Thompson) i staje do walki z kolegą z drużyny Avengers - Hulkiem (Mark Ruffalo). To niespodziewane spotkanie okazuje się początkiem formowania grupy herosów, która stanie u boku Thora w ostatniej walce o Asgard.
Zacznijmy od oświadczenia, które prędzej czy później musi paść - "Thor: Ragnarok" nie jest udanym filmem. Mimo szczerej wiary w hasło "do trzech razy sztuka" i nadziei, że szefowie Marvela wreszcie obdarują Thora historią z prawdziwego zdarzenia, nie udało się. Najnowsza produkcja hollywoodzkiego studia to dzieło chaotyczne, niespójne, rozczarowujące aktorsko, tonące pod namiarem przeciętnego CGI i okraszone wymuszonym, często drętwym humorem. Fatalna ekspozycja, problemy z tempem, zauważalne zmęczenie materiału i scenariuszowe lenistwo także nie są bez znaczenia. Paradoks polega na tym, że "Ragnarok" będzie prawdopodobnie jedną z najlepiej przyjętych produkcji Marvela. Powód? To od pierwszej do ostatniej sekundy film stworzony dla fanów uniwersum.
Potyczki słowne Thora i Lokiego? Są. Widowiskowa walka z Hulkiem? Jest. Wepchnięty na siłę epizod Doktora Strange’a? Obecny. Dziesiątki mrugnięć okiem, nawiązań i autotematycznych żartów? Obowiązkowo. W trzeciej odsłonie solowej podróży Thora każda scena wydaje się zaplanowana po to, by usatysfakcjonować miłośników serii. Już w otwierającej film sekwencji twórcy nie łudzą nas, że mają ambicje na coś więcej, niż proste kino rozrywkowe w dobrze znanym kostiumie. Uwięziony na łańcuchu i rzucający żartami Thor wydaje się być tutaj parodią samego siebie, własną karykaturą.
To podejście do bohatera można przełożyć na pozostałe aspekty filmu Waititi, gdzie wszystko jest "bardziej": bardziej ironiczne, bardziej przerysowane, bardziej naiwne. Twórcy bawią się konwencją, sprytnie ogrywają stare schematy i wplatają do "Ragnaroku" odrobinę kontrolowanego kiczu w duchu "Facetów w czerni". Równocześnie nie są w żadnym stopniu zainteresowani opowiadaniem historii. Kolejne sekwencje i wątki pojawiają się jedynie z konieczności zabawiania widza, by doprowadzić do spójnego, widowiskowego finału. "Ragnarok" przypomina komediowy skecz działający na własnych zasadach, z których najważniejsza to brak zasad.
Choć film funkcjonuje tylko w oparciu o następujące po sobie serie imponujących wizji apokalipsy, walk i żartów pomiędzy nimi, jest przeżyciem na tyle intensywnym, że znakomicie sprawdza się jako dodatek do coli i popcornu. Sceny ostatecznego starcia z Helą do przeboju Led Zeppelin czy popisowy numer "Na pomoc" Thora i Lokiego aż proszą się o miejsce w "the best of" Marvela, a wątek podróży boga piorunów z Brucem Bannerem przez obcą planetę to komediowa perełka. Niestety, pod okiem debiutującego w Hollywood reżysera spod płaszcza dobrej zabawy zbyt często wypływa znudzenie papierowymi bohaterami. Dialogi brzmią nienaturalnie, aktorzy uciekają się do przesady, i nawet Cate Blanchett, choć jej czarny charakter to uczta dla oczu, balansuje na granicy fałszu.
Wszystko ożywa w drugiej, znacznie lepszej połowie filmu, gdzie kolejne elementy fabularnej układanki wskakują na swoje miejsce, a odtwórcy głównych ról zdają sobie sprawę, że nie grają w parodii. Wtedy czuć, że gdyby tylko naprawić żenujący pierwszy akt, wyrzucić kilka gimnazjalnych żartów i nadać historii pozory logiki, "Thor: Ragnarok" byłby świetnym filmem. Tak jest jedynie znaczącym postępem w stosunku do "Mrocznego świata", ale bez rewolucji: trylogia o Thorze to wciąż najsłabszy punkt w filmografii Marvela. Nie mam jednak wątpliwości, że "Ragnarok" będzie sukcesem. Marvelowska maszynka do robienia pieniędzy wciąż działa sprawnie.
6/10
"Thor: Ragnarok", reż. Taika Waititi, USA 2017, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 25 października 2017 roku.