"Terminator: Genisys" to jeden z tych filmów, na których można się całkiem dobrze bawić. I wbrew temu, co mówią amerykańscy krytycy, nie jest to wcale takie trudne.
Moda na franczyzy hitów lat 80. I 90. XX wieku trwa w najlepsze. Trudno w tym nurcie wskazać filmy, które narobiły jakościowego zamieszania. Zazwyczaj kontynuacje starych przebojów nie dorastają poprzednikom do pięt.
Jak jednak pokazuje przykład "Jurassic World", bijącego kolejne rekordy w rankingu box office, zwrot w stronę ostatnich dwóch dekad ubiegłego wieku to słuszny kierunek. Do kina przyciąga bowiem nie tylko młodych widzów, którzy dają się wciągnąć w machinę promocji, ale też starszych, tych, których dziś nie jest tak łatwo przekonać reklamami i zajawkami. Ci drudzy nie potrafią jednak oprzeć się nostalgii i wspominając młodzieńcze wyprawy na seanse "Robocopów", "Terminatorów" i innych dinozaurów, tłumnie zaludniają sale projekcyjne. Biorąc pod uwagę ten mechanizm, można orzec z pewnością, że "Terminator: Genysis" jest skazany na sukces.
I właśnie świadomość przyszłego sukcesu filmu powoduje, że nie sposób odpuścić twórcom, że nie przyłożyli się doń bardziej. Ten scenariusz zasługiwał na dopieszczenie, logiczne dziury na załatanie, a niektóre rozwiązania fabularne - na przemyślenie. Skoro już zainwestowano gigantyczne pieniądze w CGI - tę inwestycję, na szczęście, naprawdę widać na ekranie - można było włożyć też znacznie więcej intelektualnego wysiłku w to wszystko.
Pewnym wynagrodzeniem niedociągnięć jest na pewno autoironiczność. Bohaterowie co rusz rzucają sucharami i obśmiewają swój wizerunek z filmów Jamesa Camerona. Zabrakło tu, co prawda, przytoczenia najsłynniejszego cytatu ("Hasta la vista, baby!"), ale jest za to Arnie krzywiący usta w wyuczonym na potrzeby wtopienia się w tłum uśmiechu.
Poza tym film gnany jest akcją bez przerwy. Nie ma czasu, by wziąć głębszy oddech (ani zastanowić się zanadto nad niekonsekwencjami logiki ani sensem działań maszyn i ludzi). Konfrontacja między pozytywnymi i negatywnymi bohaterami nie ustępuje aż do wielkiego finału, wątki mieszają się i przenikają - przeszłość wpływa na przyszłość, przyszłość na przeszłość, a w końcu sprawa komplikuje się bardziej, bo okazuje się, ze w wyniku zakrzywienia czasu przyszłości i przeszłości są dwie. Bywa.
Tempo i fabularne komplikacje spodobają się fanom seriali telewizyjnych w rodzaju "Gry o tron" czy "Zagubionych", w których narracyjne wolty nie pozwalają odejść na chwilę od telewizora. Alan Taylor, który podpisał nowego "Terminatora", na planach tych (jak i wielu innych) seriali zdobywał reżyserskie doświadczenie (łącznikiem jest też Emilia Clarke, gwiazda "Gry o tron", tu w roli Sary Connor). Jego obycie z aktualnymi trendami na małym ekranie pozwoliło na ich przełożenie na duży ekran, zaś filmowe okrzesanie - bo bez wątpienia Taylor jest kinomanem - zachować szacunek do poprzednich części serii. Tego zresztą pogratulował mu sam James Cameron, który skomplementował "Genysis", nazywając go trzecią odsłoną "Terminatora". Ortodoksyjni fani "jedynki" i "dwójki" nie wybaczą mu tej wypowiedzi, ci mniej konserwatywni bez wątpienia się pod nią podpiszą.
6/10
"Terminator: Genisys", reż. Alan Taylor, USA 2015, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 1 lipca 2015 roku.