"Jeśli zrobiliśmy wszystko zgodnie z prawami fizyki, jesteśmy bezpieczni" – mówi jeden z członków ekipy Dominica Toretto przed finałową akcją. Ta, jasne – pomyśli chyba każdy, kto widział chociaż jedną część "Szybkich i wściekłych". Od kiedy serią zajął się Justin Lin, prawa fizyki i logika to ostatnie aspekty, na które zwracają uwagę twórcy kolejnych odsłon. Przy dziewiątej Lin wraca na stanowisko reżysera i udowadnia, że granice absurdu nie istnieją, a liczy się tylko dobra zabawa.
Pretekstem dla fabuły jest tym razem wykradzenie przez nieznanych sprawców części oprogramowania, umożliwiającego przejęcie kontroli nad każdym systemem obrony na świecie. Dom Toretto (Vin Diesel) znów zbiera ekipę, by uratować świat, a po drodze zniszczyć niezliczoną ilość przeróżnych pojazdów, z miną pokerzysty wykonywać nieprawdopodobne popisy kaskaderskie, odmieniać słowo "rodzina" przez wszystkie przypadki, a przy okazji trafić na dawną przeciwniczkę, hakerkę Cipher (Charlize Theron), oraz swojego młodszego brata Jacoba (John Cena).
Mniej więcej od czwartej odsłony seria "Szybcy i wściekli" wyróżnia się coraz wymyślniejszymi akrobacjami z udziałem szybkich samochodów. Tak jest i tym razem. Lin w pierwszej kolejności skupia się na "fajności" przedstawionych wydarzeń, później (jeśli w ogóle) przejmuje się sensem. Dlatego też najsłabiej wypadają momenty, w których chce nadać nieco głębi relacji Doma i Jacoba. To nie ci aktorzy, to nie ten scenariusz, żeby kusić się na podobne rzeczy. Zaraz jednak kilka aut wylatuje w powietrze, kolejne zostaje przechwycone przez samolot, a trzecie leci w kosmos - i już wiemy, że jesteśmy w domu.
Chociaż same dialogi są bardzo toporne, Lin ciekawie bawi się zawiłościami serii. Nie ma, że ktoś zginął i o nim zapominamy. Twórcy potrafią wyciągnąć bohatera zabitego kilka filmów wcześniej z kapelusza, a jego nieobecność wytłumaczyć w najmniej racjonalny sposób. Taki urok serii – zamiast denerwować się, każda głupotka bawi jeszcze bardziej. Niemniej postaci robi się miejscami za dużo, ze szkodą dla aktorów, którzy mają jakąkolwiek charyzmę – Helen Mirren i Kurt Russell pojawiają się dosłownie na chwilkę, a Charlize Theron ma od nich niewiele więcej do zagrania.
Przez większość czasu jesteśmy z ekipą Doma, w dodatku okrojoną o zgrany duet Dwayne’a Johnsona i Jasona Stathama (ok, dostali własny film, ale i tak smuteczek). Powiedzmy sobie szczerze, nie są to najlepsi aktorzy. Vin Diesel mruczy każdą kwestię pod nosem, Tyrese Gibson znów zapewnia irytujący i nieśmieszny comic relief, a reszta po prostu sobie jest. Szczególnie szkoda Johna Ceny, który w odpowiednich rękach potrafi zmienić się w komediowe złoto. W "Szybkiej dziewiątce" nie wychodzi poza sztampowego osiłka z traumą i szczękościskiem.
Narzekam, ale raz jeszcze muszę wrócić do sedna, czyli rozrywki. Na seansie bawiłem się przednio, a każdą głupotkę witałem ze szczerym uśmiechem i zaraz wyczekiwałem kolejnej. Justin Lin wiedział, co zrobić, by dać serii drugie życie, a teraz to wszystko podniósł do entej potęgi. Pozostaje zastanawiać się tylko, jakimi pomysłami zaskoczą nas twórcy przy okazji dziesiątej odsłony serii.
6/10
"Szybcy i wściekli 9" (F9), reż. Justin Lin, USA 2021, dystrybucja: UIP, premiera kinowa: 25 czerwca 2021 roku.