Reklama

Słodko-gorzki Piwowarski

"Radosław Piwowarski - Kolekcja", Polska 1985-89, Wydawnictwo Telewizji Kino Polska, premiera DVD 19 listopada 2009 roku.

"Obserwacja obyczajowa" i sentymentalizm" - wokół tych dwóch słów-kluczy ufundowany jest najsłynniejszy film Radosława Piwowarskiego "Yesterday". Ciepła, ciążąca w stronę baśni opowieść o młodości i fascynacji muzyką, została tam wzięta w gorzką klamrę narracyjną równoważącą lukier, którym obleczona jest reszta historii. Reżyser w swoich trzech kolejnych filmach - "Kochankach mojej mamy", "Pociągu do Hollywood" i "Marcowych migdałach" - wciąż tworzył z tych samych składników, za każdym razem inaczej mieszając proporcje.

Reklama

Wydany w serii "Przeboje polskiego kina" box DVD można traktować jako stylistyczny wykres, na którym wciąż przecinają się ze sobą dwie krzywe.

"Kochankowie mojej mamy" to punkt skrajnego wychylenia w stronę "obserwacji obyczajowej".

W tej historii o małym chłopcu, opiekującym się swoją nadużywającą alkoholu i leków, rozhisteryzowaną i mającą - posługując się eufemizmem - luźny stosunek do prawa i norm społecznych matką, prawie całkowicie brakuje znanej z "Yesterday" różowej mgiełki nostalgii. Zastępuje ją czarny humor, ale ściśle powiązany z przygnębiającą fabułą - kiedy patrzy się na dziecko, które chowa przed pijaną rodzicielką noże, tabletki i sznur w pierwszej kolejności ma się ochotę parsknąć śmiechem, zaraz potem przychodzi jednak refleksja, że to nie dowcip scenarzysty, tylko życie jest tak absurdalnie złe i niesprawiedliwe.

Na tym poziomie film proponuje wnikliwą obserwację "złego wychowania". Jest to szczególnie trudny przypadek, bo grana przez Krystynę Jandę kobieta to nie stuprocentowy potwór, tylko matka marnotrawna, która ostatecznie otrzymuje przebaczenie.

Można ten film odczytywać również z innej strony. Wydający się początkowo figurą wręcz chrystusową chłopczyk po jakimś czasie zaczyna budzić grozę. Grającemu go Rafałowi Węgrzyniakowi udało się wyjść poza swój wiek - przejmując rolę głowy rodziny, staje się milczący i poważny; głowę trzyma wysoko, a dorosłym odpowiada z butą, ale nie taką histeryczną i szczeniacką, lecz pełną pewności siebie. I oto widzimy chłopca, bijącego po twarzy swoją skacowaną po nocy spędzonej z kochankiem matkę; chłopca w sposób dosłowny rozumiejącego słowa rodzicielki, że jest jedynym mężczyzną w jej życiu. Dzięki temu podczas seansu cały czas na końcu języka ma się słowo "perwersja". Niestety ten niejednoznaczny i przejmujący portret narodzin patologii zostaje spuentowany niewiarygodnym i sztucznym zakończeniem.

Na zupełnie przeciwnym biegunie leży kolejny film Piwowarskiego. Kiedy na początku widać polną drogę, po której jedzie furmanka, a na ekran nagle wjeżdża bombastyczny napis "Pociąg do Hollywood", ma się nadzieję, że cały obraz zostanie stworzony na zasadzie kontrastu.

Oto przedstawiająca się jako Merlin dziewczyna ze wsi, wciąż pisze listy do Billiego Wildera, licząc na angaż w Fabryce Snów. To, co zapowiada się jako historia o nieprzystawalności marzeń do rzeczywistości, ostatecznie zmienia się jednak w kompensacyjną bajkę. W parze z tym procesem idzie postępujący brak integralności fabuły, która rozpada się na ciąg nawiązujących do historii kina skeczy.

Piwowarski wyznaje miłość X muzie, ale jest to deklaracja płytka i mało żarliwa. Jego obraz nie sprawdza się również jako opowieść o żmudnej pogoni za marzeniami - wystarczy obejrzeć bliźniaczą "Kobietę w kapeluszu" Stanisława Różewicza, aby poczuć różnicę. Nie przekonuje również Katarzyna Figura, która irytuje swoją aktorską szarżą.

Idealną wypadkową obydwu wspomnianych składników są "Marcowe migdały" - ostatni film Piwowarskiego nakręcony przed nastaniem "kina wolność".

Tak w jak w "Yesterday" reżyser wraca do lat 60. XX wieku, prezentując pokoleniowy skansen, na muzyce zaczynając, a na przyszywanych do rękawów tarczach szkolnych kończąc. Bohaterami są tutaj również ludzie młodzi, ale tym razem towarzyszy im inny kontekst - już nie fascynacja Beatlesami, tylko wydarzenia marca 1968 roku.

Akcja filmu rozgrywa się w małym miasteczku, więc na ekranie widać jedynie echa tragedii, osłabione ponadto przez nastoletnią naiwność. Młodzież od polityki woli zakrapiane alkoholem prywatki, mimo to bierze udział w partyjnych demonstracjach, wznosząc ku niebu przyozdobione antysemickimi hasłami transparenty. Leniwie rozwijająca się fabuła udowadnia jednak, że nieświadomość nie może być trwałą enklawą i w finale nieletni bohaterowie muszą ponieść dorosłe konsekwencje swoich i cudzych czynów.

Zadziwia przy tym jawna deklaratywność ostatniej sceny - uciekający do USA Żyd zabiera ze sobą szablę odznaczonego niegdyś Virtuti Militari człowieka, który od komunistycznego rządu "w podzięce" dostawał jedynie głodową emeryturę. Piwowarski zdaje się mówić otwarcie, że w PRL-u nie było miejsca dla prawdziwej, szlachetnej polskości.

Twórcy doskonale wychodzi portret środowiska, gorzej jednak radzi sobie z pojedynczymi postaciami. Większość bohaterów funkcjonuje w fabule na zasadzie anegdotek: szkolny luzak, seksbomba i bita przez ojca buntowniczka. Ofiarą ten "anegdotyzacji" jest grany przez Olafa Lubaszenko główny protagonista, którego postawa wydaje się zbyt niejasna, żeby móc się z nim identyfikować . Z pokrzywdzonego przez absurdalny, gombrowiczowski system szkolny młodego gniewnego staje się bowiem biernym i małostkowym smarkaczem.

Mimo to, film ten razem z "Yesterday" pozostaje najbardziej udaną egzemplifikacją słodko-gorzkiego stylu Piwowarskiego, który w latach 90. XX wieku utonął przede wszystkim w realizacji seriali.

"Kochankowie mojej mamy" - 6/10
"Pociąg do Hollywood" - 4/10
"Marcowe migdały" - 7/10

Piotr Mirski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: DVD | Hollywood | polska premiera | film | Radosław Piwowarski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy