Tytuł tej recenzji mówi w zasadzie wszystko o fińskim filmie Jalmari Helendera, który nakręcił bezpretensjonalną i zanurzoną w najlepszych prawidłach gatunku rozpierduchę osadzoną w czasie II wojny światowej. Dlaczego my nie potrafimy tak sprzedawać światu naszej historii?
Osadzony w 1944 roku "Sisu" opowiada o krwawej vendetcie, jaką aplikuje plutonowi niemieckich służbistów tajemniczy Atami Korpi (Jorma Tommila). Poznajemy go, jak poszukuje złota, podczas gdy Niemcy ewakuują się z Finlandii do Norwegii, zostawiając za sobą spaloną ziemię. Korpi ma pecha (w zasadzie to pecha mają Niemcy) i natrafia na odział wyjątkowo zdegenerowanych osób pod wodzą idealnie komiksowo przerysowanego Bruno (Aksel Hennie), który jest świadom, że Niemcy przegrają wojnę. Złoto brodatego i oddartego Fina może go więc wykupić z nadchodzących kłopotów.
Tyle, że brodaty i obdarty Fin to legendarny "nieśmiertelny" pogromca Rosjan z wojny zimowej. Ruscy zamordowali mu żonę i córkę, więc on poświęcił życie na czystą zemstę. Jest tak legendarnym i niepokornym (również wobec swoich przełożonych) bohaterem, że fińska armia wysłała go jako samotnego rzeźnika łapiącego czerwonych łajdaków. No i tyle.
Według Wikipedii (choć mogłem zapytać ChatGPT) Sisu oznacza w fińskim języku wytrzymałość, upór, siłę woli, hart ducha, odwagę, dumę i determinację w dążeniu do określonego celu pomimo przeciwności losu lub barier fizycznych. Innymi słowy Sisu określa... fińskiego Johna Rambo. Helender nie ukrywa, że seria o nieśmiertelnym amerykańskim komandosie musiała go mocno ukształtować. Korpi masakruje jak Rambo birmańską armią w czwartej odsłonie z 2008 roku. Flaki fruwają w powietrzu, noże przebijają skronie, a nasz mściciel wykonuje akrobacje podczepiony pod startujący samolot.
Fiński reżyser nie wstydzi się zabawy elementami ociekającym testosteronem kinem akcji lat 80., ale jednocześnie sięga po spuściznę kina europejskiego. Korpi przez cały film się nie odzywa, przypominając milczących mścicieli ze spaghetti westernów. Bezimienny jeździec o twarzy Eastwooda od Sergio Leone? Bardziej Jean-Louis Trintignant z "Wielkiej ciszy" Sergia Corbucciego. Ba, ikonicznie diaboliczny blond anioł Klaus Kiński z tego krwawego arcydzieła pasowałby jak ulał do "Sisu".
Jest więc ten film erudycyjnym hołdem złożonym amerykańskiemu kinu akcji reaganowskiej ery, kinu eksploatacji lat 70., spaghetti westernom i filmom o zemście. Jest to też ukłon w stronę ojca chrzestnego filmowego postmodernizmu lat 90., który przez ostatnie trzy dekady sam przemielił wymienione wyżej gatunki filmowe. Chodzi rzecz jasna o Quentina Tarantino, któremu Helender oddaje część, dzieląc film na rozdziały podpisane żółtą czcionką wyjętą m.in. z "Bękartów wojny", gdzie wrogów nie tylko rozstrzeliwano, ale też skalpowano. No i tutaj również kobiety biorą sprawy z przytupem godnym grindhousowego "Death Proof". Monolog Minosy Willamo powaliłby zresztą Charlesa Bronsona i Lee Marvina.
8/10
"Sisu", reż. Jalmari Helander, Finlandia 2023, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 28 kwietnia 2023