"Renfield". Nicolas Cage w swoim żywiole. Bardzo krwawym żywiole [recenzja]
Ilekroć Nicolas Cage znika z ekranu "Renfielda", filmowa krew zostaje odessana z ekranu. Może nie powinienem mieć o to pretensji, skoro Cage jest Draculą. I to jakim! Cage beztrosko szarżuje i przedawkowuje siebie samego w każdej scenie. Jest po prostu Cage'em, ale jednocześnie udanie parodiuje samego Bellę Lugosiego.
Pamiętacie "LEGO Batman: Film"? Jeżeli tak, to wiecie czego się spodziewać po "Renfieldzie". Oba filmy reżyseruje Chris McKay, który wie, jak powinna wyglądać parodia ikonograficznej popkulturowej opowieści. Choć parodia "Draculi" nie ma w sobie tak bezczelnego błysku, jak jego wybitna (używam tego słowa świadomie) wersja przygód Człowieka Nietoperza, to i tak wciąż unosi się wyżej niż większość wariacji o najsłynniejszym (obok Urzędu Skarbowego) krwiopijcy w dziejach świata.
35 lat temu w "Pocałunku wampira" Nicolas Cage wcielał się w agenta literackiego, który zakochuje się w wampirzycy. Cóż, Cage jest nadal zakochany w wampirze, tyle że sam się nim stał. Ten Dracula jest bowiem narcyzem większym niż Lestat de Lioncourt z serii "Kronika wampirów" Anne Rice. Ba, nawet Donald Trump ze złotym prezydenckim lustereczkiem nie dorasta mu do pięt. Choć głównym bohaterem i narratorem tej opowiedzianej z cyniczną ironią i samoświadomością (Wes Craven "Krzykiem" naprawdę przemeblował cały horror) wariacji jest Renfield (Nicholas Hoult), to złodziejem show jest wyłącznie Nicolas Cage. Nie zmienia to jednak faktu, że pomysł na główną postać jest odważny i przewrotny.
Sługa Draculi zawsze był odrażającą kreaturą. Od Alexandra Granacha w "Nosferatu" z 1922 roku, przez Dwighta Frye'a z "Draculi" z 1931 roku, do której ten film się bezpośrednio odwołuje, Klausa Kińskiego (on był nie tylko Nosferatu u Herzoga!) w "Księciu Draculi" (1970), aż po wyjątkowo obrzydliwego Toma Waitsa w "Draculi" (1992) Francisa Forda Coppoli - żywiący się robakami podnóżek hrabiego z Transylwanii był wyjątkową paskudą. Hoult jest natomiast skrzyżowaniem skuszonego przez Draculę brytyjskiego dżentelmena z Keanu Reevesem. I to nie tylko tym od Coppoli, ale samym Constantinem! Słodka jak krew niewiniątka przemiana.
"Renfield" jest mieszanką komedii, kina kopanego i przemocy w wersji gore rodem z serialowej wersji "Martwego zła" Sama Raimiego. Nic u McKaya specjalnie nie przeraża. Nie ma też śnieżno-gotyckiego klimatu oryginału, a sam hrabia jest pozbawiony arystokratycznego sznytu Lugosiego i Christophera Lee. Latające flaki, głowy, ręce i oczy w koktajlu z krwi w kieliszku hrabiego mniej lub bardziej bawią, ale wyłącznie przez wizualną formę, a nie inteligentny błysk scenariusza rodem z mojej ukochanej parodii opowieści o Draculi, czyli "Nieustraszonych pogromców wampirów" (1967) Romana Polańskiego. Scenarzyści Ryan Ridley i Robert Kirkman (zgadliście, to gość od "The Walking Dead") nie mają pomysłu, jak ten krwawy skecz rozciągnąć do pełnej długości filmu.
Dostajemy więc banalny wątek o toksycznym uzależnieniu Renfielda od Draculi (ech, te jednopłciowe i aseksualne związki!), wyświechtaną postać Serpico w spódnicy (Awkwafina), a do tego w sojusz z Draculą wchodzi włoska mafia z Nowego Orleanu, symbolizowana przez jak zawsze rozwydrzonego i neurotycznego Bena Schwarza. Absurd? Napompowany nie do końca świeżą krwią, którą zakrztusił się w "Wywiadzie z wampirem" Tom Cruise. Dlatego pojawienie się frywolnie bawiącego się rolą Nicolasa Cage’a, który po roli samego siebie w zeszłorocznym "Nieznośnym ciężarze własnego talentu" już nic nie musi udowadniać, jest za każdym razem tak ożywcze. Cage może już tylko lizać własne ego i po prostu być na ekranie. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś założy czarną pelerynę. Tylko niech następnym razem dadzą mu ugryźć bardziej krwisty scenariusz. Ten jest zbyt wysmażony.
6/10
"Renfield", reż. Chris McKay, USA 2023, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 14 kwietnia 2023