Krytycy za oceanem miażdżą "Reagana", ale widzowie bilety kupują bardzo chętnie, dając mu bez przerwy wysokie miejsce na liście amerykańskiego box office'u. Kinomani wystawiają mu też bardzo dobre recenzje na Rotten Tomatoes. Co takiego Amerykanie pokochali w filmie, rzeczywiście mającym kluczowy problem ze scenariuszem? Czy tylko świetną rolę Dennisa Quaida, który dosłownie stał się na ekranie Ronaldem Reaganem?
Może wydawać się to dziwne, ale 40. prezydent Stanów Zjednoczonych nie doczekał się do tej pory swojego biograficznego filmu. Grało go co prawda kilku aktorów (m.in. Richard Crenna, Tim Matheson, James Brolin i Alan Rickman) i parodiowała cała rzesza komików, ale wszystkie filmowe opowieści o Reaganie pokazywały tylko fragment jego życia. Życia niezwykłego. Od ratownika nad jeziorem, o którego wyczynach pisała lokalna prasa, przez gwiazdę Hollywood lat 40., działacza związkowego, który w 1960 roku wywalczył dla aktorów i aktorek tantiemy oraz ubezpieczenie zdrowotne/emerytalne, z którego do dziś w Hollywood artyści korzystają, aż po gubernatora Kalifornii oraz prezydenta USA, dzięki którego twardej postawie upadek Związku Sowieckiego został mocno przyspieszony.
Ronald Reagan jest jedną z ikon Ameryki, która mimo licznych kontrowersji częściej łączy niż dzieli Amerykanów o różnych poglądach. Nie jest tajemnicą, że nawet Barack Obama był zafascynowany tym, jak Reagan potrafił zarazić przetrąconych w latach 70. (fiasko interwencji w Wietnamie, afera Watergate, inflacja i poczucie przegrywania z "Imperium Zła" z Moskwy) Amerykanów nadzieją i optymizmem, które naznaczyły cała lata 80., ale też 90., gdy demokrata Bill Clinton kontynuował wolnorynkowe reformy ery prawicowego reaganizmu. Miał Reagan też w sobie cały wachlarz sprzeczności. Był libertarianinem i obiecywał obniżyć podatki, ale zadłużał kraj przez wyścig zbrojeń. Głosił hasło, że nie negocjuje się z terrorystami, a uwikłał się w skandal Iran-Contras. Walczył ze związkami zawodowymi, choć sam był na początku kariery wybitnym związkowcem. Miał nieustanny konflikt ze środowiskami z Hollywood, choć sam wyrósł z tego świata. Ba, był nawet swego czasu Demokratą! Jego fascynująco niejednoznaczna osobowość nadaje się na serial albo na inteligentny film w stylu "Frost/Nixon" Rona Howarda, który przez pryzmat jednego wywiadu prezydenta Richarda Nixona pokazał jego całą złożoną osobowość.
Niestety twórcy "Reagana" poszli w najgorszą możliwą stronę. Nakręcili hagiografię i zbudowali scenariusz według najbardziej leniwego konceptu. Ktoś zafascynowany głównym bohaterem opowiada o jego życiu linearną historię. Ileż razy to już widzieliśmy!? Tym kimś jest tutaj fikcyjny emerytowany agent KGB (Jon Voight) opowiadający młodemu rosyjskiemu politykowi, jak Reagan pokonał Związek Sowiecki. Scenariusz Howarda Klausnera jest zlepkiem epizodów z działalności publicznej Reagana, które w swojej książce "Krzyżowiec. Ronald Reagan i upadek komunizmu" opisał Paul Kengor. Klausner nie jest doświadczonym scenarzystą, co widać w każdej kolejnej minucie "Reagana". Jego największym osiągnięciem jest tekst "Kosmiczni kowboje" (2000) Clinta Eastwooda. Nie był to największy sukces artystyczny w dorobku filmowca, który zresztą był przyjacielem i sojusznikiem Ronalda Reagana. Natomiast reżyser "Reagana" Sean McNamara pracował głównie przy młodzieżowych serialach dla Nickleodeon i MTV oraz specyficznym kinie chrześcijańskim. Obaj uznali, że samo zekranizowanie najbardziej znanych epizodów z bogatej kariery Reagana wystarczy na dobrą opowieść. Widzimy więc wszystkie przełomowe momenty z "Reaganlandu". To swoiste The Best Of Reagan. Lista przebojów z oddzielnymi klipami.
Rozczarowanie Hollywood, gdzie spadł z pozycji gwiazdy do aktora grającego w reklamach, narodziny wielkiej miłości z Nancy (Penelope Ann Miller), gubernatorstwo, prezydentura, przeżycie zamachu na swoje życie, emerytura na farmie i choroba Alzhaimera. Odhaczone, odhaczone, odhaczone. Błyskotliwe bom moty Reagana? Są. Błyskotliwe słowne szermierki w debatach wyborczych (słynna z Walterem Mondalem z 1984 roku)? Są. Przyjaźń z Margaret Thatcher i sojusz z Janem Pawłem II? Jest. No i w końcu "the one and only" okrzyk, który jest dziś w każdym podręczniku historii: "Panie Gorbaczow, zburz pan ten mur!". Jest! Patetyczny i pełen aktorskiej wzniosłości apel z Berlina z 12 czerwca 1987 roku. Problem w tym, że te znane kolejne epizody nie mają żadnego dramaturgicznego spoiwa. Rozumiem, że twórcom zależało na tym, by pokazać w odpowiednim świetle prezydenta, który przez dekady był niesprawiedliwie demonizowany i wyszydzany w popkulturze. Niestety na karykaturalne obrazy lewicowe, odpowiedziano zbudowaniem spiżowego prawicowego pomnika. To też karykatura.
Dennis Quaid w roli Reagana robi jednak, co może, by pokazać człowieka a nie pomnik. Nie ma wiele na to szans, ale jednak gwiazdor lat 80., czyli właśnie czasu reaganowskiej kontrrewolucji, wznosi się w każdej swojej scenie film na wyższy poziom. Quaid nie gra Reagana. On stał się Reaganem. Każdy gest, grymas twarzy, tembr głosu i specyficzny czar starego Hollywood są tutaj totalnie reaganowskie.
Widać to szczególnie w dwóch scenach - negocjacji z Michaiłem Gorbaczowem (w tej roli urodzony w Polsce Olek Krupa) podczas szczytu w Rejkiawiku w 1986 roku oraz w finale, gdy Reagan dowiaduje się o śmiertelnej chorobie i niemal traci radość życia. Quaid wyciąga wtedy z postaci siłę, czar i przebiegłość, które tak bardzo zdumiewały i paraliżowały komunistów oraz były niezrozumiałe przez lewicowych oponentów Reagana w USA, nie dostrzegających jak bardzo Sowieci chwieją się na nogach.
W scenach na farmie Quaid odmalowuje natomiast melancholię i prostolinijność kogoś, kto pewnie sto lat wcześniej byłby szeryfem w małym miasteczku, gdzie budowałby biblijne "Miasto na wzgórzu", mające oświetlić wolnością i demokracją cały świat. Reagan uwielbiał używać tego określenia. Polityk walcząc z komunizmem, potrafił grać na różnych pianinach. Dostrzegał czyste zło tego sytemu i walczył z nim na podłożu moralnym, ale wiedział też, że jest to system z chorym DNA i gnije od środka. Szydził więc z niego licznymi dowcipami i graniem popkulturą ("Imperium zła" wziął bezpośrednio ze "Gwiezdnych wojen"), czym przerażał wszystkich, którzy widzieli w Moskwie niepokonanego wroga.
My Polacy dobrze wiemy, że Reagan miał niezwykły instynkt. Paradoksalnie dzisiejsza parodia Reagana, czyli Donald Trump w stosunku do Rosji zachowuje się nie jak Reagan, ale właśnie jego oponenci z lat 80., którzy przekonywali, że z Sowietami trzeba się dogadać, a nie przyciskać ich do muru. Nie przez przypadek "Niet", rzucone przez Reagana w twarz zszokowanego Gorbaczowa, jest w filmie mocno uwypuklone.
Czy więc warto wybrać się na "Reagana"? Miłośnicy amerykańskiej polityki zrobią to na pewno. A reszta widzów? Ja zachęcam, by zobaczyć zmartwychwstanie Reagana na ekranie. Dosłowne. 73-letni Dennis Quaid dzięki roli w szokującej i kontrkulturowej "Substancji" Coralie Forgeat i hagiograficznej laurce "Reagan" pokazuje, że ma w sobie jeszcze wiele aktorskiego głodu. Daje też ten film optymizm i nadzieję na to, że jest szansa na politykę, gdzie liczą się idee i hard ducha. Bajeczka? No, ale przecież optymizm ery reaganizmu opierał się na wskrzeszeniu amerykańskiego snu, który jest bajką w swoim założeniu. "Reagan" wypełnia ją w całej rozciągłości.
5,5/10
"Reagana", reż. Sean McNamara, USA 2024, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 27 września 2024 roku.