Reklama

Rango Star

"Rango", reż. Gore Verbinski, USA 2011, dystrybutor UIP, premiera kinowa 4 marca 2011 roku.

Pamiętacie WC Kwadrans? Wojciecha Cejrowskiego tłukącego kubkiem w stół, wrzeszczącego: "Oszołomy!"? Otóż to wyparte wspomnienie wraca w pierwszych minutach seansu Rango.

Nie sądzę, żeby Gore Verbinski znał naszego znamienitego podróżnika, obrońcę krzyży i niegdysiejszego dyrektora festiwalu "Ciemnogrodu", ale kto wie? Ostatecznie postać Jacka Sparrowa, z trylogii Verbinskiego o Piratach z Karaibów, również wzorowana była na wyrazistej postaci z show-bizu.

A z początku wiele się zgadza, bo Rango jest giętką, łypiącą spod oka jaszczurką, mającą (wnioskując po ruchach) również zadatki na gibbona. A więc - check. Krzykliwa koszula w kwiaty? Jest. Małe jednoosobowe show wypełnione po brzegi ego autora? No, ba! I ten wodzirejski sznyt, brawura granicząca ze skrajną ignorancją. Uff...

Reklama

Oglądanie pierwszych kilku minut przypomina patrzenie we wstrząśnięty kalejdoskop. Bohater, do czego skwapliwie się przyznaje, nie ma na nie pomysłu, nie zdecydował się jeszcze na gatunek, jeszcze nie wie, w kogo przyjdzie mu się wcielić. I nagle bach! Wyrysowuje na zaparowanej szybie prostokąt, zarys ekranu, który zasysa go do alternatywnego świata. Niby nie ma tu żadnego przejścia jak do Narnii, Środziemia, albo Gridu. Reprodukowane na celuloidzie i cyfrze konwencje do tego stopnia weszły nam w krew, że nie musimy wcale zauważać, że gaśnie światło i zapala się projektor. Kowboje się strzelają, damy wydobywają z opresji, a piraci rabują nie dla własnej satysfakcji, ale naszej. Ekonomiści wciąż tłuką głowami o posadzkę i zębami o rant stołu rozgryzając przyczyny kryzysu ekonomicznego, a nam potrzebny jest bohater. Demagog i oszołom, który na ekranie weźmie Colta, wskaże winnego i pośle mu ciężką ołowianą kulę w łeb.

I taki bohater właśnie się pojawił. Choć dryfuje kilkanaście centymetrów nad pokrytymi kurzem uliczkami i patrzy na wszystko (a my razem z nim) z ukosa. Bo Rango odrobił lekcje i zakumał, jaką rolę ma do odegrania. Nie jest żadnym kowbojem, rycerzem w złotej zbroi, ani agentem specjalnym, podobnie jak Jack Sparrow nie był krwiożerczym piratem. Verbinski odnalazł swoją formułę na postać, która nie jest ani aktorem, ani bohaterem, ale aktorem grającym bohatera. I to nam wystarcza. Nie potrzebujemy już wiary w to, że John Wayne i Clint Eastwood, po pracy zakładają poncho, nasuwają kapelusz na czoło i na ślepo strzelają do gołębi. Wystarczy, że trafiają rykoszetem siedmiu gości jedną kulą, w trakcie 1,5-godzinnego seansu.

Dla niego chwała, dla nas podwójna przyjemność. Bo w tej całej zgrywie, od której puchnie puszczająca oczka powieka udało się nie zatopić westernu. Podobnie jak w "Piratach", na pierwszym miejscu jest przygoda. Samoświadoma, przebywana z poczucia obowiązku, ale jednak - Droga bohatera. Nie wiem co Joseph Cambell powiedziałby na temat bohaterów, którzy swoją ścieżkę przebywają na ekranie za pieniądze, ale kogo tak naprawdę obchodzi czy Robin Hood nie pobierał procentów, a szewczyk Dratewka nie przegonił smoka na lepszą miejscówkę, obfitującą w dziewice.

Rango to diabelnie cwany kameleon. Nie wiedząc kim jest, może stać się każdym i nie zdziwiłbym się, gdyby za rok powstał sequel w innej konwencji gatunkowej. Parafrazując Rodriqueza: Rango, Rango Kills, Rango Kills Again. Bo bohaterowie umierają, a my wciąż potrzebujemy protez z legend. I może dlatego bohater w jednej z pierwszych scen filmu odbija się swobodnie od szyby czerwonego Cadillaca, którym pędzą Raoul Duke i Dr. Gonzo? Tamci pędzą ogarnięci szałem destrukcji, Rango rozparty w fotelu popija wodę z kaktusa i nuci motywy z filmów Sergio Leone.

7,5/10


Nie wiesz, w którym kinie możesz obejrzeć film "Rango"? Sprawdź repertuar kin w swoim mieście!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | stary
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy