"Randka, bez odbioru": Produkcyjniak bez polotu [recenzja]

Chris Evans i Ana de Armas w filmie "Randka, bez odbioru" /Apple TV+ /materiały prasowe

Czasem bywa tak, że poznają się dwie osoby. Rozmawia im się wspaniale. Umawiają kolejne spotkania. Uwielbiają spędzać ze sobą czas. Wszystko wydaje się iść w wiadomym kierunku. I nagle jedna ze stron przestaje się odzywać, a druga zostaje z setką pytań bez odpowiedzi. Dlaczego kontakt się urwał? Co poszło nie tak? Czy to moja wina? Czasem bywa też tak, że zdolny reżyser dostaje dwójkę charyzmatycznych aktorów i razem kręcą komedię romantyczną. Twórca sprawdzony w wielu gatunkach. Aktorzy nagradzani, lubiani i utalentowani. Wychodzi jednak kiepskiej jakości produkcyjniak, a widzowie zadają sobie pytanie: co poszło nie tak? Przecież miało być tak pięknie.

Nawiązanie do ghostingu w leadzie jest nieprzypadkowe, ponieważ jest on punktem wyjścia "Randki, bez odbioru" Dextera Fletchera (w oryginale noszącej zresztą tytuł "Ghosted"). Oto Cole (Chris Evans), sympatyczny trzydziestokilkulatek i pomagający w rodzinnym gospodarstwie pasjonat historii, poznaje Sadie (Ana de Armas) - kuratorkę sztuki, która przezywa właśnie trudny okres w pracy. Chociaż pierwsze wrażenie nie jest najlepsze, oboje dają sobie szanse, co doprowadza do całodobowej randki i kończy się w łóżku. Zauroczony mężczyzna, od zawsze niepoprawny romantyk z problemem do ustalenia zdrowych granic w stosunkach międzyludzkich, wierzy, że spotkał tę jedyną.

Reklama

Sadie jednak milczy. Nic nie dają emotikony i kolejne wiadomości. Chociaż siostra wzrusza ramionami i mówi "ghosting, bracie", Cole nie chce jej słuchać. Ślepo wierząc, że wielki romantyczny gest przywróci zainteresowanie dziewczyny, postanawia zaskoczyć ją w Londynie, gdzie ta akurat przybywa (jak dochodzi, gdzie znajduje się dziewczyna, pomińmy, bo to strasznie głupie). Na miejscu okazuje się, że Sadie nieco kłamała, jeśli chodzi o jej pracę. Cole wplątuje się w aferę szpiegowską z płatnymi zabójcami i handlem bronią masowego rażenia w tle.

"Randka, bez odbioru" Sztampowy sensacyjniak

Powiedzmy sobie szczerze, "Randka, bez odbioru" nie jest najoryginalniejszym filmem na świecie. Powtarza pomysły z wcześniejszych produkcji, które w dodatku ogrywały je o wiele lepiej. Życie osobiste agentów specjalnych? "Prawdziwe kłamstwa" Jamesa Camerona już trzecią dekadę są tutaj wzorem. Dobrze zbudowany wrażliwiec, który nagle musi stać się gwiazdą kina akcji? Było sto razy, chociażby w zeszłorocznym "Zaginionym mieście", w którym Channing Tatum przypominał o swoim talencie komediowym. Najgorzej, że sensacyjny kierunek "Randki..." wynika przede wszystkim z lenistwa scenarzystów.

Odpowiedzialni za fabułę Rhett Reese i Paul Wernick słyną z zabawnych pomysłów, których absolutnie nie potrafią rozwinąć do pełnej, trzymającej stały poziom fabuły. "Zombieland", na którym się wybili, ratowała imponująca obsada. W "Randce..." Evans i de Armas starają się ze wszystkich sił. Oboje spotkali się wcześniej na planie "Na noże" Riana Johnsona, w którym między ich postaciami wyczuwalne było niejednoznaczne napięcie - może kiełkujące uczucie, może brak zaufania, może rywalizacja, może wszystko naraz. U Fletchera trudno nawet o cień tych uczuć. 

Na początku jeszcze nie jest najgorzej. Urywki z dobowej randki Cole’a i Sadie są nawet urocze. Evans nawet z powodzeniem nabiera nas, że jego bohater nie jest aż takim creepem (ach, romantyzowanie toksycznego zachowania zawsze super). Punkt wyjścia jest ciekawy - żeby osiągnąć szczęście, Cole musi nauczyć się dystansu i zmienić swoje przyzwyczajenia. Wpleść w to komentarz dotyczącej kultury wirtualnego randkowania i otrzymalibyśmy sympatyczną komedię romantyczną z portretem dzisiejszych czasów w tle. Tyle że takie poprowadzenie fabuły wymagałoby wysiłku od scenarzystów. Nie, lepiej niech ona okaże się szpiegiem i zróbmy z tego sztampowego sensacyjniaka.

"Randka, bez odbioru" - a film bez polotu

Pomysły na sceny akcji skończyły się na "niech się strzelają i może od czasu do czasu ktoś znany wyskoczy na pięć sekund przed kamerę". Z czegoś takiego nawet tak zdolny rzemieślnik, jak Fletcher - mający przecież na koncie "Rocketmana" - nic nie ulepi. Kolejnym wymianom ognia i bijatykom brakuje polotu i ciekawej choreografii. Ja wiem, że po "Johnie Wicku 4" wszyscy są w tej materii na z góry przegranej pozycji, ale to nie znaczy, że nie trzeba się starać. Obrazu przeciętnego akcyjniaka dopełnia Adrien Brody w roli antagonisty obowiązkowo mówiącego z zagranicznym akcentem. Na szczęście nie szarżuje jak John Malkovich w "Johnnym Englishu". A może niestety, bo wtedy przynajmniej byłby "jakiś".

"Randka, bez odbioru" to film leniwy, bez polotu, marnujący talent występujących w nim ludzi. Pierwsze 25 minut daje nadzieję na wiele więcej. Proponuję odświeżyć sobie "Prawdziwe kłamstwa", które mimo prawie 30 lat na karku są o wiele zabawniejsze, lepiej zrealizowane i bardziej ekscytujące. Natomiast film Fletchera - proszę o wybaczenie sucharka - proponuje zghostować.

4/10

"Randka, bez odbioru" [Ghosted], reż. Dexter Fletcher, USA 2023, dystrybucja: Apple TV+, premiera online: 21 kwietnia 2023 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama