"Pukając do drzwi": Puk, puk. Kto tam? Koniec świata! [recenzja]

Dave Bautista w filmie "Pukając do drzwi" /UIP /materiały prasowe

Możliwe, że przeszedłbym obok tego filmu ze wzruszeniem ramion. Oto M. Night Shyamalan usilnie walczy, by przypomnieć światu o swoim genialnym "Szóstym zmyśle", za który otrzymał dwie nominacje do Oscara (najlepszy scenariusz i reżyseria) i zmazać cztery Złote Maliny dla takich koszmarków jak "Ostatni władca wiatru" czy "Kobieta w błękitnej wodzie". Tyle, że ten film ma tak zdumiewający wątek religijny, iż trudno mi się nad nim nie pochylić.

Pochodzący z Indii filmowiec jest jednym z najbardziej nierównych reżyserów pracujących obecnie w Hollywood. Ilekroć postawię na nim krzyżyk po seansie takich kuriozalnych widowisk jak "1000 lat po Ziemi", to odradza się w skromnych i pomysłowych horrorach, jak "Wizyta". Ja jednak najbardziej lubię jego "Znaki", gdzie ciekawie ożenił ze sobą apokaliptyczną opowieść o inwazji kosmitów z historią utraty wiary i szukania przeznaczenia w ujęciu eschatologicznym. "Pukając do drzwi" jest powrotem do tego rodzaju rozważań. Warto je zestawić z szeroko omawianym w ostatnich tygodniach trzecim odcinkiem serialu "The Last of Us"

Reklama

Dwadzieścia lat temu w Shyamalan opowiadał o apokalipsie oczami dwóch braci (Joaquin Phoenix, Mel Gibson) i dwójki dzieci (Abigail Breslin, Rory Culkin), którzy na farmie walczą z najazdem kosmitów. Ojciec rodziny jest pastorem, który po śmierci żony stracił wiarę i przeżywa własną wewnętrzną apokalipsę, na którą nakłada się nadchodząca zakłada Ziemi. Dopiero odzyskanie przez niego wiary pozwala rodzinie w pełni stawić czoła najeźdźcom i tym samym uratować planetę. Oparty na książce Paula Tremblaya "Pukając do drzwi" dotyka tej samej kwestii. Tym razem świat uratować mają nie bracia, ale gejowskie małżeństwo Eric (Jonathan Groff) i Andrew (Ben Aldridge), którzy wychowują wspólnie adoptowaną w Korei Południowej rezolutną córeczkę Wen (Kristen Cui). Pewnego dnia do ich chatki w środku lasu pukają tajemniczy ludzie z widłami, nożami i innymi archaicznymi narzędziami. Sabrina (Nikki Amuka-Bird), Adriane (Abby Quinn) i Redmond (Rupert Grint) są przewodzeni przez Leonarda (Dave Bautista). Nie są jednak posłańcami dobrej nowiny.

"Pukając do drzwi": Teologiczna zabawa bez metafizyki

Wszyscy doświadczyli apokaliptycznych wizji. Tsunami, pandemia, egipskie ciemności i samoloty spadające z nieba jak biblijne żaby - wszystko to, ich zdaniem, w ciągu doby zakończy istnienie świata, jeżeli Eric albo Andrew nie poświęcą swojego życia. Jeden musi zabić drugiego w imię ratunku ludzkości. Obaj traktują przybyszów jak sektę albo szaleńców. Problem w tym, że plagi rzeczywiście zaczynają się pojawiać, co więzieni w chatce w środku lasu rodzice oglądają na ekranach telewizora. Czterej Jeźdźcy Apokalipsy czy mamy do czynienia jednak z wymyślnym przekrętem? No, ale porywacze nie wyglądają na psychopatycznych morderców. Są grzecznymi i przekonanymi o swojej misji zwykłymi ludźmi, rzuconymi w sam środek niezwykłego zadania. A jeżeli to oni mają rację? 

Wyjęci niemal z katalogu United Colors of Benetton przystojni geje muszą więc odpowiedzieć sobie na pytanie: czy koniec świata zapisany w Apokalipsie św. Jana rzeczywiście nadszedł i czy ofiara jednego z nich będzie niezbędna? Wtedy trzeba jednak poszukać w sobie wiary, co w ich życiu nie jest łatwe. Wizja Shyamalana jest zdumiewająca, bo nie kryje się za nią żadne szyderstwo z religii. Mimo absurdalności założenia fabuły, reżyser "Niezniszczalnego" rzeczywiście daje nam opowieść zanurzoną w eschatologicznym sosie, co zauważył krytyk filmowy Michał Oleszczyk. "Takiej wariacji na temat 'Ofiarowania' (1986) Tarkowski nie spodziewał się w najśmielszych snach"- pisze autor podcastu SpoilerMaster. To intrygująca opinia i niezbawiona słuszności, choć w moim przekonaniu Shyamalan nie idzie do końca pod prąd laickim trendom w apokaliptycznym kinie, a już na pewno nie ociera się o teologiczną głębie, pozostając raczej na poziomie zabawy teologią w stylu kolejnych hollywoodzkich naskórkowych mutacji "Egzorcysty", odartych z metafizyki dzieła Friedkina.   

"Pukając do drzwi": Geje a koniec świata

Owszem, dostajemy stricte religijną opowieść o Apokalipsie, choć mocno politycznie poprawną. Wybrańcami na zbawicieli całej ludzkości zostają geje, którzy są predestynowani do roli nowego Jezusa, bo tylko ich miłość jest czysta jak łza. Przybysze zapewniają na wejściu, że nie mają w sobie absolutnie nic homofobicznego. "Nie mamy ani jednej homofobicznej kości w naszym ciele"- mówi Sabrina. A może to po prostu asekuracja samego Shyamalana, który z pozycji piewcy rodzin jednopłciowych może bezpiecznie i bez łatki "bigota" dywagować o zapisanym u św. Jana końcu świata? "Pukając do drzwi" jest właśnie takim bezpiecznym filmem, który, jeżeli nawet wyśmiewa polityczną poprawność (Wen kpi z Disney Channel, gdzie geje są zawsze bez skazy i nauczycieli przekonujących, że posiadanie dwóch tatusiów jest lepsze), to robi to w duchu odcinków "Family Guya" sprzed dekady. Niemniej jednak dostajemy tutaj wątek ofiarowania w kontekście czysto chrześcijańskim, który jest odwrotnością tego, co pokazano w okrzyczanym arcydziełem telewizji trzecim odcinku serialu "The Last of Us". Tam mieliśmy dwóch gejów, który wybierają zakończone eutanazją samotne życie, polegające na hedonistycznym konsumowaniu najlepszego jadła i wykwintnego wina. W "Pukając do drzwi" dwójka homoseksualistów może skazać się na taki los, ale kosztem zniszczenia ziemi. Ratunkiem jest najwyższa forma miłości, czyli ofiara.

Paradoksalnie jako chrześcijaninowi, to pełna nadziei i zbawienia wizja Shyamalana powinna mi być bliższa niż nihilizm z opartego na grze serialu. Jest mi bliższa, ale nie filmowo. W "The Last of Us" jeden z mężczyzn jest zupełnie nietypowym gejem. To brodaty militarysta i wyznawca teorii spiskowych alt prawicy, który mógłby być wiernym sługą trumpizmu. Ba, to właśnie jego nieufność do rządu i zamiłowanie do broni palnej pozwala mu przez 20 lat egzystować w postapokaliptycznym świecie! Nietypowy przedstawiciel LGBT, nieprawdaż? Takiej przewrotności oczekuję od kina, z którym nawet nie zgadzam się ideowo. A może to właśnie ta ponura wizja pokazuje kondycję zachodniego świata?

W "Pukając do drzwi" brakuje mi głębszej refleksji w tym temacie. Kino w ostatnich latach oferowało nam tak często stereotypowe wizerunki prześladowanego geja, że przy tym filmie mam wrażenie przedawkowania. Dobrze, że chociaż uroczy w igraniu z wizerunkiem mięśniaka (ma nawet okulary!) Bautista wygrywa aktorski pojedynek w scenach dramatycznych. Co jednak z tego, skoro ten eschatologiczny thriller ani nie wywołuje dreszczy na plecach, ani nie intryguje, jak choćby "Znaki"? Nie czuję egzystencjalnego dramatu siódemki bohaterów, tak jak czułem ból Mela Gibsona buszującego z kosmitami w zbożu. Nie narzekam nawet specjalnie na brak wyraźnego finałowego twistu, który jest znakiem rozpoznawczym Shyamalana. Lubię, jak reżyserzy zostawiają wyraźne odciski palców na swoich dziełach. W tym wypadku jego brak można odebrać jako pewien znak nieprzewidywalnej bezczelności reżysera. Ja jednak czekałem na coś w stylu finału "Split", gdy nagle niczym deux ex machina wyskakiwał Bruce Willis. Tutaj żaden Bóg wyskakiwać nie musi. On jest obecny w landrynkowej dobroci dwóch bardzo amerykańskich tatusiów i córeczki z Korei. Tak słodkiej, że zawstydzić może twórców "Bóg nie umarł".  

6/10

"Pukając do drzwi" [Knock at the Cabin], reż. M. Night Shyamalan, USA 2023, dystrybucja: UIP, premiera kinowa: 3 lutego 2023

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Pukając do drzwi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy