„Przymierze” to zaskakujący film w twórczości Guya Ritchiego. Reżysersko jest to jego najlepsze dzieło od lat, które na dodatek nie odwołuje się stylistycznie do jego największych osiągnięć z początku XXI wieku. Reżyser „Porachunków” dał nam rasowe wojenne kino z bardzo humanitarnym przesłaniem.
Mija 21 lat od kiedy Guy Ritchie nakręcił film "na poważnie". Mowa o kuriozalnym i zrobionym w prezencie dla ówczesnej partnerki Madonny "Rejs w nieznane". Od tego czasu Brytyjczyk balansuje między wysokobudżetowym romansem z Hollywood i autorskimi gangsterskimi wariacjami opartymi mniej lub bardziej na klimacie "Przekrętu", który dał mu światową sławę. "Przymierze" to zupełna nowość w jego twórczości.
Czy jest to tak inny film w jego repertuarze, że musiał przed tytułem umieścić swoje nazwisko ("Guy Ritchie's The Covenant"), by widzowie wiedzieli, że nie dostają kolejnego "zwykłego" wojennego filmu? Podobno chodziło o uniknięcie plagiatu tytułu horroru z 2006 roku "The Covenant", ale zdaje mi się, że Amazonowi pasuje wyraźny stempel tego nazwiska na górze plakatu z Jakiem Gyllenhallem, który coraz chętniej staje się twarzą kina akcji (patrz: "Ambulans" Michaela Baya).
Co ciekawe, w 2005 roku Gyllenhall zaczynał wielką karierę od roli Marines w Iraku w "Jarhead" innego Brytyjczyka, Sama Mendesa. Wtedy grał żołnierza, który służył podczas operacji Pustynna Burza (1991) i znudzony pragnął w końcu zaliczyć jakąś akcję. W "Przymierzu" jego sierżant John Kinley ma tej akcji w nadmiarze. Zaskakująca jest sama konstrukcja filmu Ritchiego. Jest on zupełnie pozbawiony hultajskiej lekkości jego gangsterskiego kina, sarkazmu i czarnego humoru oraz estetyzacji przemocy, znanej choćby z jego ostatnich dokonań jak "Jeden gniewny człowiek".
Nie ma tutaj też twardziela wyjętego z kina akcji ery VHS o twarzy Jasona Stathama, choć "Przymierze" to kino opowiadające o cnocie archetypicznego męstwa. To film o lojalności, braterstwie krwi i poświęceniu. "Przymierze" jest emocjonującym filmem akcji, ale mającym do tego wzbudzić wyrzuty sumienia w Amerykanach, którzy po 20 latach obecności, zostawili Afganistan na pastwę losu krwiożerczym talibom, porzucając setki tłumaczy, którzy mieli obiecane miejsce na amerykańskiej ziemi za kolaboracje z USArmy. Jak informuje nas końcowa plansza w "Przymierzu" dziś są oni mordowani przez talibów albo w najlepszym razie się ukrywają. Ten film jest hołdem złożonym tym, którzy nie mieli szansy uciec w czasie chaotycznego i kompromitującego dla administracji Joe Bidena wycofania się amerykańskiej armii z Afganistanu dwa lata temu.
Los Afgańczyków symbolizuje tutaj Ahmed (Dar Salim), który zostaje przydzielony jako tłumacz do oddziału Johna Kinleya (Gyllenhaal), starego wyjadacza będącego na czwartej turze w Afganistanie. Ahmed zna cenę współpracy z "okupantem" kraju, który dawał schronienie architektom zamachów z 11 września 2001 roku. On jednak chce zemsty za śmierć syna z rąk talibów oraz próbuje zbudować nowe życie wraz z ciężarną żoną.
Ritchie początkowo prowadzi akcję w stylu takich filmów o Afganistanie czy Iraku jak "Ocalony", "Kamdesh. Afgańskie piekło" czy "Snajper" Eastwooda. Patrolowanie wiosek, rozbijanie kryjówek Talibów, różnice kulturowe i świat tęskniących za domem żołnierzy w koszarach- Amerykanie mają doskonały schemat takiego kina od czasu wietnamskich dzieł Olivera Stone’a. Wszystko się zmienia po ataku na odział Kinleya, który musi uciekać przez afgańskie góry wraz z Ahmedem. Wtedy dostajemy rasowe kino survivalowe, które ostatecznie przemieni się w wojenną opowieść o poświęceniu, odwadze i braterstwie krwi.
Jasne, że Ritchie najlepiej się bawi, gdy jest na placu boju, gdzie może zwalniać i przyspieszać tempo, umieszczać swoich bohaterów pod gradem kul i filmować w szerokich ujęciach hiszpańskie góry udające Afganistan. Wiemy, że reżyser "Gry fortuny" i "Rock’N’ Rolli" umie robić zjawiskowe wizualnie kino akcji, którego jestem fanem. Co innego jest jednak istotą tej dwugodzinnej wojennej przypowieści.
John początkowo bardzo nieufnie patrzy na swojego tłumacza, do którego inni żołnierze nawet nie zwracają się po imieniu. To po prostu tłumacz. Jeden z wielu, któremu do końca nigdy nie można ufać. Ahmed zna jednak dobrze mentalność Afgańczyków i już w pierwszej akcji ratuje oddział przed pułapką. Następnie jego los na zawsze zostaje splątany z życiem Johna, z którym będą musieli stoczyć beznadziejną walkę o przetrwanie. John będzie również musiał walczyć o przyjaciela z wojskową biurokracją oraz poradzić sobie, z własnymi wyrzutami sumienia.
"Przymierze" jest więc pełne empatii i humanizmu, co czyni go najdojrzalszym emocjonalnie filmem w dorobku Ritchiego. To opowieść o dwóch mężczyznach, którzy ratują siebie nawzajem i są gotowi ponieść za to najwyższą cenę. Ważni są oni, a nie wielka polityka. Ten film nie wschodzi w debatę o świecie po 11/09 ani nie eksploatuje syndromu stresu pourazowego, co tak przenikliwie pokazał w "Braciach" Jim Sheridan (tam z kolei Gyllenhaal grał unikającego armii brata weterana z Afganistanu).
"Przymierze" jest o pakcie, jaki zawierają ze sobą dwaj mężczyźni oraz o pakcie, jaki z Afgańczykami zawarł rząd USA, zawodząc ich na całej linii. Takich Ahmendów jest dziś w Afganistanie wielu. Każdy z nich czeka na swojego Johna Kinleya, któremu wcześniej uratował życie. Jeden gniewny Guy Ritchie nie chce byśmy o tym zapomnieli.
7/10
"Przymierze" (The Covenan), reż. Guy Ritchie, USA 2023.
Zobacz też: "Poprzednie życie": Najpiękniejszy film roku [recenzja]